Podejście pierwsze
użytkownik 10172
2009-05-11
Z popołudniowej drzemki wyrwał mnie uporczywy dźwięk dzwonka telefonu. Jak zwykle w takich przypadkach w myślach mam szereg słów pozwalających w części chociaż dać upust wewnętrznej złości. Po omacku dosięgam telefonu, odbieram i ze starego poczciwego siemens’a pada klasyczne pytanie: „co robisz wieczorem?”. Od razu poznałem głos Grześka. Odpowiadam, że jestem gotów na wszelkie propozycje. Dalej rozmowa potoczyła się błyskawicznie. Na wieczorną wyprawę byliśmy umówieni przed jego domem o 1830. Chociaż jestem zagorzałym spinningistom i to odrzańskim, to bardzo lubię nocne zasiadki z tymże kompanem na pobliskich żwirowniach. On z kolei nie wyobraża sobie łowienia w szybkim rzecznym nurcie. Nie dla niego taki charakter wody, przecież spławik ma stać w tym samym miejscu w którym wylądował i dodatkowo musi wystawać 0,3 cm nad wodą.
Jednakże ta wyprawa miała mieć niego inny charakter. Zaczęło się od zakładu bilardowego. Wygrałem w stosunku 5:3 zatem to do mnie należała decyzja gdzie i jaką metodą tej nocy będziemy łowić. Przegrany nie mógł dyskutować, kompromisów nie było, sprzeciwy też zabronione. Zatem przystąpiłem do wyboru miejscówki. Oczyma wyobraźni przeczesywałem Odrę w poszukiwaniu najlepszego łowiska. Jest, znalazłem – piękne miejsce na nocnego drapieżnika. „To jest to”- pomyślałem. Mój entuzjazm prysł, gdy uświadomiłem sobie, że w tym łowisku Grzegorz nie połowi. Chociaż miałem prawo do tego, żeby go „zmusić”, postanowiłem pójść na pewne ustępstwa.
Odra w tym miejscu płynie po łuku z jednej strony tworząc piaszczysty spokojnie opadający brzeg z licznymi zawirowaniami i dość szybkim nurtem. Po środku szerokiej wody jest kamienna opaska równoległa do nurtu, przez którą gdzieniegdzie przelewa się woda. Z jednej strony opaski występuje piekielnie szybki uciąg, z drugiej zaś dla odmiany spokojna woda, zamknięta w lekko przelewających się klatkach. „Bingo” pomyślałem. Musieliśmy tylko znaleźć się na środku opaski. Ja będę łowił w silnym rzecznym nurcie, mój kompan zaś z drugiej strony na niemalże stojącej wodzie. Był tylko jeden problem. Żeby się tam dostać trzeba było dostać się na drugą stronę rzeki, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Ale miałem przygotowany plan.
U Grzegorza zameldowałem się trochę spóźniony. Dość sprawnie poszło pakowanie sprzętu do mojego białego pickupa i o 19 wyjechaliśmy w trasę. Wytłumaczyłem kumplowi pokrótce tamtejszy układ Odry, co wywołało delikatny uśmiech zadowolenia na jego twarzy. Po czym opisałem mu również, jaki plan przygotowałem, aby tam dotrzeć. Mianowicie, kilkaset metrów w dół rzeki jest most, umożliwiający przeforsowanie się na drugi brzeg. Pytanie, co dalej? Założyłem więc, że w górę rzeki musi prowadzić jakaś polna dróżka, którą podjedziemy, a pozostałe kilkadziesiąt metrów przejdziemy siłą własnych mięśni. Uznaliśmy obaj, że plan jest pewny, zatem przystąpiliśmy do realizacji.
Po godzinie jazdy samochodem znaleźliśmy się przed mostem. Ku naszemu zaskoczeniu słońce już zaczęło proces chowania się za horyzontem. Przejechaliśmy przez most i szukamy polnej dróżki. W końcu jest, skręcamy w lewo, skoda powoli przedziera się zakrzaczonym szlakiem. Gdy tak jechaliśmy, uświadomiliśmy sobie, że oddalamy się od celu. Było już prawie ciemno. Wnet przed nami pojawiła się zapomniana leśna żwirownia, a jak żwirownia to pewnie gdzieś są karpiarze. Mój wzrok szybko przeczesał brzeg i dostrzegł znajomy widok – rod pod. Wysiadamy z auta, podchodzimy i pytamy kolegów karpiarzy jak dostać się do wspomnianego zakola rzeki. Nie mieli pojęcia o jakim zakolu mówię ale wskazali nam ścieżkę, która przynajmniej przy swym początku kierowała się w odpowiednią stronę. Grzegorz zapytał mnie jak daleko trzeba będzie iść. Powiedziałem, że góra 150 m. Miał duże opory ale wytłumaczyłem mu, że tyle już za nami, taki szmat drogi więc się zgodził. Szybko powyciągaliśmy „toboły” z auta a było tego multum: zimowe grube obrania, kilka wędek, wiaderko z zanętą, łóżka karpiowe i pozostałe akcesoria. Każdy wziął, co mógł. Założyliśmy czołówki na głowy i ruszyliśmy.
Po około 30 metrach weszliśmy na łąkę. Staraliśmy się iść jak najbliżej rzeki. Po dwóch minutach wdepnęliśmy w dopiero co zaorane pole uprawne. Nie ma nic bardziej męczącego, niż marsz w powywracanej ziemi! Pierwsze krople potu zaczęły spływać po naszych ciałach. W powietrzu wznosiło się parne lipcowe powietrze. Coraz bardziej traciliśmy siły. Zatrzymaliśmy się. Przedarłem się przez zakrzaczony brzeg, żeby zobaczyć, w którym miejscu Odry jesteśmy. Nic nie widziałem, ale założyłem, że moją miejscówkę będzie słychać z oddali, ponieważ woda tam jest nadzwyczaj hałaśliwa. Wróciłem do Grzegorza, ale on nie chciał kontynuować marszu. Stracił resztki motywacji. Powiedziałem mu, że to raptem 100 metrów. Wstał i ruszyliśmy Każdy krok stawał się coraz trudniejszy. Nagle przed nami wyrósł lasek, którego nie dało się ominąć. Nie pytając kompana o decyzję wszedłem, aby zrobić mu ścieżkę. Okazało się, że to nie jest typowy las. To busz! Mnóstwo krzaków, gigantyczne pokrzywy, pozwalane drzewa, głębokie doły. Jakoś udało nam się przedrzeć na drugą stronę. Totalnie zmęczeni, pogryzieni przez wszelkie robactwo, poparzeni pokrzywami i poobdzierani gałęziami szliśmy dalej, po zaoranym podłożu. Robimy kolejny postój i idę zobaczyć, czy już blisko. Po chwili wracam mówiąc do totalnie zmarnowanej twarzy mojego towarzysza, że zostało jeszcze 150 metrów. Ruszyliśmy dalej w milczeniu. Obu nam już dawno skończył się dobry humor. W końcu dotarliśmy na miejsce.
Nie bardzo chciało nam się łowić, ale wiedzieliśmy, że nadaremno tu nie przyszliśmy. Schodzimy po stromym brzegu Odry. Zostało nam pokonanie jeszcze jednej przeszkody. Musieliśmy przedostać się wzdłuż przelanej opaski na jej środek, bo tam zamierzaliśmy rozbić stanowisko. Ruszyłem jako pierwszy. Do pokonania mam pierwszą z trzech około 4 metrowych odcinków zatopionej opaski. Powoli bacząc na każdy krok posuwam się do przodu. Udało się, Krzyczę, żeby szedł za mną. Też dał radę. Podchodzimy do drugiej próby. Wolno wchodzę do wody, ważę każdy ruch, stoję na chwiejnych i śliskich kamieniach, Grzegorz tuż za mną. Urwisty prąd wody mocno spycha mnie w głęboką ciemną wodę. Robi się bardzo groźnie, ale staram się utrzymać równowagę, cały ciągle obładowany ekwipunkiem. Wydaje mi się, że woda jest przy samym krańcu moich gumofilców. Świecę latarką w kierunku stóp i widzę, że woda jest 1 cm poniżej górnego krańca moich butów. Patrzę na nogi Grzegorza, widzę jak woda wlewa mu się w buciory. Stojąc tak mówię, że to nie ma sensu. W tym momencie z nieba zaczął padać delikatny deszcz, a w oddali zdawało się słyszeć odgłosy burzy. Wzrok Grzegorza mówił wszystko. Gdy zimna woda zalała jego stopy miarka się przebrała. W każdej innej sytuacji wysłuchałbym od niego stek przekleństw, ale nie miał na to siły. Zawróciliśmy z powrotem w kierunku suchego brzegu. Zapach męskiego potu zwabił w naszą stronę chyba nawet komary z nad żwirowni karpiarzy. Wyjęliśmy termosy i siedząc na kamieniach zaspokajaliśmy pragnienie. Po krótkiej chwili bez słów wstaliśmy. Chwyciliśmy w ręce nasze dobytki wędkarskie i już wtedy w rzęsistej ulewie ruszyliśmy w drogę powrotną, co chwilę tylko zatrzymując się, gdy pioruny waliły jak oszalałe. Nie udało nam się znaleźć uprzednio wydeptanej ścieżki, więc zrobiliśmy kolejną . Bez słów, w totalnej nawałnicy idąc już nie siłą mięśni lecz siłą woli, posuwaliśmy się do przodu. W takich warunkach doszliśmy do auta, wrzuciliśmy wszystko do bagażnika, wykręciliśmy ubrania, odpaliłem silnik i ruszyliśmy do domu. W samochodzie praktycznie nie rozmawialiśmy. Dojechaliśmy do naszej wioski, rozstaliśmy się. Dopiero po dwóch tygodniach ośmieliłem się skontaktować z towarzyszem feralnej wyprawy. Po gromkich słowach, jakie usłyszałem na temat odrzańskich pieszych wypraw doszliśmy do zgody. Dziś z tej przygody obaj się śmiejemy ale nauczyła nas ona, że każdy wypad musi być starannie zaplanowany, że nie można improwizować i liczyć na łut szczęścia . Trzeba być przewidywalnymi i zorganizowanym. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że gdyby któryś z nas na owych kamieniach się poślizgnął, wpadł by do kilkumetrowej rwącej wody, gdzie niechybnie by zginął. To była dla nas obojgu świetna przygoda i zarazem cenna lekcja, chociaż nie udało się powędkować. Po kilku miesiącach, korzystając z Internetowych zdjęć satelitarnych zmierzyłem, że tamtejszego wieczoru przeszliśmy około 900 metrów, co zajęło nam blisko dwie godziny. A co ciekawe, do opisanej miejscówki pod sam brzeg, prowadzi bardzo przyjemna polna dróżka, tylko z drugiej strony. Nigdy nie powiem tego Grzegorzowi.