Połamania kija...czyli historyjki wędkarskie
Mirosław Klimczak (Zander51)
2012-05-04
Swoją „karierę” pedagogiczną zaczynałem w szkole podstawowej w przygranicznej wiosce. I tam „namierzyłem” kilku zdolnych młodych wędkarzy. Poza tym, że była to młodzież wybitnie uzdolniona sportowo, to jeszcze młodzi pasjonaci wędkarstwa. Swoją ciężką pracą i zaangażowaniem na treningach i późniejszymi osiągnięciami sportowymi sprawiali mi wielką radość. Dzięki nim uwierzyłem w sens swojej pracy i czasu spędzonego na studiach. W ciągu czterech lat mojej pracy w tej szkole zdobyliśmy 13 medali w imprezach wojewódzkich a większość lekkoatletycznych rekordów szkoły nie są poprawione do dziś…
Najlepszy miotacz w szkole Rafał pokazał mi polny stawek, zasilany strumyczkiem wody ściekającej z pól. Twierdził, że żyją tam szczupaki. Więc zabierałem moich sportowców-wędkarzy na wspólne wędkowanie, które jeszcze bardziej nas do siebie zbliżało. Dałem się namówić na zajęciach technicznych i wspólnie próbowaliśmy robić woblery. Oczywiście większość była szkaradna ( delikatnie mówiąc ) , ale przecież nie to w woblerach jest najważniejsze. Umówiliśmy się z klasą na niedzielne przedpołudnie na testowanie naszych cudaków. Jakaż była radość Artura, gdy wyholował pierwszego w życiu szczupaka na woblera własnej produkcji…
Z różnych powodów a w zasadzie z powodu niezgodności charakterów i poglądów na cokolwiek z dyrektorem szkoły ( stary komuch bez wyobraźni… ) odszedłem z tej szkoły. Trudna to była decyzja. Zżyłem się ze swoimi uczniami. Po południu wymontowywałem fotel pasażera, ładował się tam Atos ( mój wilczur ), na tylnej kanapie w koszu zdjętego z wózka mój synek Sławek i jechałem do szkoły na trening. Pół szkoły ze mną biegało…
Na pożegnanie zostawiłem Rafałowi ową książkę z opowiadaniami wędkarskimi. Po jakimś czasie spotkałem kolegę- nauczyciela z tej szkoły. Powiedział, że na koniec wywinąłem „staremu” niezły numer. Chłopaki czytali tę książkę na lekcjach a nawet na wuefie prowadzonym przez nowego nauczyciela. Nie można było nad nimi zapanować…
Wybaczcie ten przydługi wstęp. Ostatnio piszę same wspomnieniowe teksty…Chciałem przypomnieć kilka zabawnych sytuacji, które wydarzyły się „na rybach” a kwalifikujące się do owego zbiorku opowiadań w jego humorystycznej części.
Wędkarze ( przynajmniej większość ) to zabawni, towarzyscy ludzie, skorzy do żartów i kawałów robionych sobie nawzajem, szczególnie na dłuższym wspólnym wypadzie. Taką zabawną historię opowiedział mi dawno temu mój ojciec. Pojechali w czwórkę Syrenką ojca nad Łynę na wędkarski weekend. Wtedy obowiązkowo poza robakami, grochem i pszenicą zabierało się „coś do picia”. No i coś na ząb. Czasy były biedne, więc na zagrychę trafiała się i pasztetowa i serdelowa i salceson. Łowili z brzegu, oczywiście ognisko itp. W nocy łowili na rosówki węgorze, leszcze, duże krąpie o ile jazgarze dały dojść innym rybom do głosu. Na gruntówkach obowiązkowo dzwoneczki, które często denerwująco dzwoniły z powodu brań jazgarzy. O ile wędkarz odpowiednio szybko reagował to pół biedy. Ale gdy przysnął to to dzwonienie przyprawiało innych o nerwicę. Pan Witek przysnął a koledzy postanowili założyć mu na hak resztę pasztetowej. Przynajmniej jego dzwonek nie będzie drażnił. Po godzinie jednak jego dzwonek dał o sobie znać. I to takim mocnym tonem, że pan Witek momentalnie zerwał się na nogi. Po chwili słychać było okrzyk MAM COŚ WIELKIEGO !!!!!!!. Koledzy wiedzieli co było na haku i byli przekonani , że to jakiś spory konar napłynął na żyłkę i stąd ten ciężar na wędce. Czekali na to jak zareaguje, gdy na haku zobaczy flaka po pasztetowej. Ale pan Witek wołał pomocy donośnym głosem, że w końcu koledzy zebrali się przy nim. Jakież było wszystkich wielkie zdziwienie, gdy po ciężkiej walce pan Witek wyholował…suma . Wielka była radość pana Witka i szczęście, że jego rosówkę akurat jazgarze oszczędziły. A kawalarzom „kopary” opadły do ziemi…
Drugą humorystyczną historię opowiedział mi kolega Andrzej z zaprzyjaźnionego koła. Zamieścił ją w poście w wątku założonym przez Abrę. Pozwolę ją sobie zacytować…
„
Przedzieraliśmy się kiedyś z jednego jeziora na drugie wąską rzeczką. Trwało to trochę, bo woda niska i trzeba było brzegiem łódkę ciągnąć. Mój kolega strasznie był niecierpliwy z natury i głodny sukcesów spinningowych. Ledwie wpłynęliśmy na drugie jezioro a on zobaczył już wielkie bąble pod trzcinami. Ja potrzebowałem odpoczynku i zimnego piwka po tej przeprawie w wodzie po kolana a on już za spinning chwycił. Nawet nie zdążyłem zobaczyć co to za bąble pod grążelami się pojawiły. Rzucił blachą , ale zawadził o trzciny. Szarpie się z zaczepem, bo tam w jego mniemaniu metrowy szczupak szaleje. Mało z łódki nie wypadł w tym podnieceniu. Jakoś uwolnił błystkę. Zrobił zamach i już miał rzucać w te grążele a tu z wody wyłania się ...nurek ! Blacha zatrzymana po paru metrach zahaczyła o jego skrzynkę z przynętami i cały jego majdan ląduje w wodzie. Śmiałem się cały dzień...”
Trzecia przygoda…
Przyjechałem na przystań w sobotę w lipcowe popołudnie z zamiarem łowienia również w nocy. A tu na przystani podchmielone już towarzystwo baluje od rana. Bo nie można było tego nazwać wędkowaniem. Czterech ludzi a tylko trzy wędki zarzucone. Za to pokaźny kopczyk puszek po piwie. Miałem obawy o auto, bo nie znałem tych gości, więc postanowiłem krążyć w okolicy. Może sobie pojadą. Prawie już 20-ta a oni nie myślą wracać do domu. Moje łowisko nocne było daleko w dole rzeki, ale zrezygnowałem z dopłynięcia na nie. Miejscówka na przeciwko przystani też dosyć interesująca, z twardym dnem. Zdarzały się i tutaj sandacze, więc postanowiłem zostać tutaj na noc i obserwować przebieg wypadków. Tym bardziej, że kolesie rozbili się w pobliżu łódek ; związkowych i prywatnych. Chciałem mieć na nich oko. Z nastaniem zmierzchu towarzystwo ożywiło się. Czyniono przygotowania do nocnej zasiadki. Dwóch łowiło ukleje na „filety”, trzeci coś pichcił na ognisku a czwarty kontynuował balangę. Wyglądał jakby wrócił z trzydniowego wesela na Kurpiach, które i tak było dla niego za krótkie. Zarzuciliśmy zestawy na sandacze i czekamy. Noc czarna jak smoła i ta cisza…Cisza byłaby, gdyby nie ten czwarty gość. On balował w najlepsze. Przypomniał mi wszystkie przyśpiewki góralskie i przeboje disco polo. Towarzystwo usnęło koło 2-giej. Miałem jedno pociągnięcie, ale sandał wypluł przynętę. Nastał świt, sen zmorzył mnie mocno. Już miałem przymknąć oko, gdy nagle tę błogą ciszę towarzyszącą każdemu porankowi przerwał donośny ryk …KURW….MAĆ !!!!!!!! Gdzie moja wędka ????????????? Jak k…jej pilnowaliście ???????? Kija ryba mi zabrała a wy śpicie durnie !!!!! Oczywiście to ten, co najwięcej pił rozpaczał głośno po stracie wędki i dobitnie wyrażał zdanie o kolegach. Ruch się zrobił w obozowisku. Ktoś głośno liczy wędki i faktycznie jednej nie ma. Nikt nic nie słyszał, ba, filety na hakach, czyli brań nie było a wędki nie ma. Pomstowanie słychać było prawie do ósmej rano. Nagle słyszę trzask w zaroślach. A po chwili…KUR…!!!!! Kto ją tu położył ??????????? Shimano za 5 stów…..więcej z wami nie jadę !...
Przygoda czwarta.
To był koniec listopada , albo początek grudnia. W każdym razie było bardzo zimno a temperatura poniżej zera. Na wodzie zupełna cisza. Dopłynąłem do granicy nie spotykając nikogo, nawet z brzegu nikt nie łowił. Nagle z zatoczki dobiegł mnie podniesiony głos i to głos znajomy. Dopłynąłem i widzę, że to mój gospodarz koła Bogdan łowi tradycyjnie ze swoim dyrektorem. Bogdan trzyma wędzisko w górze i mówi, że coś ma. No to jest dobrze, bo po całym dniu bez puknięcia straciłem wiarę na zobaczenie rybich łusek. Żałowałem, że nie zabrałem aparatu, bo bym nakręcił filmik. Zacumowałem w pewnym oddaleniu i słyszę taki oto dialog… :
- Na pewno coś jest, ale nie walczy
- Chyba poszła, bo nie szarpie się
- Ale ciężar czuję przecież. Dyrektorze rozkładaj podbierak !
- Ale nie walczy…
Zaświtała mi pewna myśl…Bogdan, może jakąś gałąź ciągniesz…
- Jaką gałąź ! Nie wiesz, że sandacze w zimnej wodzie słabo walczą ??
Jak walczą w takiej wodzie wiem doskonale, bo niejednego złowiłem…
- No dawaj pan szybciej ten podbierak !
Dyrektor o ile jest srogim szefem w firmie, tak na rybach to Bogdan jest dyrektorem. Ale znam Bogdana i jego zamiłowanie do koloryzowania wydarzeń wędkarskich. Więc zamiast podniecenia, że oto za chwilę zobaczę metrowego sandacza , dziwna wesołość mnie nie opuszcza…Boguś, może zaczepiłeś o sznur mojej kotwicy. Kilka dni temu ją gdzieś tutaj utopiłem…Nagle Bogdan krzyczy, że ruszył się !. A dyrektor tak nerwowo a przede wszystkim siłowo rozkładał podbierak, że go połamał… Podpłynąłem bliżej, bo mam duży podbierak i może się przydać. W końcu zdobycz Bogdana jest już przy łódce. Przybiłem swoją łodzią do burty ich łódki , wstałem i zanurzyłem podbierak w wodzie. A z wody wyłania się…stary kalosz. Mało do wody nie wpadłem ze śmiechu…A Bogdan skwitował to krótko :
- A tak tępo szedł, jak metrowy sandacz. I czemuś to pan podbierak połamał…
Połamania kija :)