Polej Krzycho, nie śpi licho!
użytkownik 102195
2012-03-30
-Co ja tu robię? Myślałem.
To pytanie nurtowało mnie od dłuższej chwili. Ryby wprawdzie współpracowały, bo co kilka minut holowałem jakieś płotki, wzdręgi, leszcze i karasie, ale były to okazy o raczej nikczemnych gabarytach. Nawet te dość częste brania zaczynały mnie denerwować, bo musiałem za każdym razem wyłazić spod parasola na ten tryskający ukropem piach.
Jakieś sześćdziesiąt metrów dalej, wśród wysokich drzew, na polance pojawiło się kilku gości. Ledwie się pojawili, a od razu wiedziałem z kim mam do czynienia. Rwetes jaki uczynili swoim przybyciem mógł świadczyć tylko o jednym, a mianowicie o tym, że spokoju raczej nie będzie. Z przerażeniem słuchałem odgłosów dochodzących z kniei. Nawet nie będę powtarzał, bo zakres słownictwa jakim posługiwali się owi panowie sprawiał, że moje uszy sukcesywnie więdły jako te resztki trawy na moim cypelku palone słonecznym żarem. Oto zmuszony byłem wysłuchać sprawozdania, jak to jeden z kolesi swoją babę w trąbę zrobił, bo się k*ew rzucała, że się znowu na samowolkę wybiera i jak to w cwany sposób, pięknie wycyganił od szanownej „swołoczy” kasę na litra, który oczywiście w gumowcach przywiózł ze sobą nad wodę. Jego kompani byli wręcz szczęśliwi i tak ich ta relacja bawiła, że ryczeli jak porąbani i zanosili się donośnym rechotem. Jeden z ogromnym entuzjazmem raczył był nawet skomentować sytuację ciężko wydumaną pochwałą:
-Ale żeś tej starej k* do*ł! Nie dałeś się stary no i dobrze! Niech się kocmołuch nauczy, ze jak chłop na ryby jedzie, to się na baczność stoi i nie dyskutuje! HA, HA, HA, HA!
-Ha,ha,ha,ha! Zawtórowali kompani.
-A ja to mojej kazałem , że ma na bazar jechać i „meter” gumy kupić i tą gumą się ma w łeb pi*lnąć! Zawołał któryś.
-Uuuuu ha, ha, ha! Odpowiedziała pozostała część towarzystwa.
Tak to dowiedziałem się zupełnie niechcący, jakie to ciekawe metody są używane przez starych wyjadaczy, by przekonać małżonki, by nie sprzeciwiały się planowanym wyprawom swoich mężów. Pomyślałem sobie, że ja to jakiś trampkarz jestem, bo ja to tylko po dobroci potrafię się z żoną dogadać i jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby oponowała. No ale żony są różne, jak zresztą i sami mężowie. Ci widocznie zmuszeni byli stosować metody mniej cywilizowane.
Następnie nastąpiła spektakularna demonstracja możliwości „patafona” zainstalowanego w pojeździe moich sąsiadów. Jeden z kolesi nagle stwierdził:
- Te! Krzycho! Zapuść „patafona”, bo nudą ku* wieje!
Krzycho pootwierał drzwi w samochodzie i uruchomił „patafona” któren to dudnił i huczał jak pociąg w tunelu, a po wodzie poniosło się głośne łupanie, które odbijało się echem od ściany lasu po drugiej stronie zatoki i bolesnymi uderzeniami waliło mnie po czaszce.
- „Majteczki w kropeczki ło ho, ho, ho!” Ryczeli rozbawieni kolesie.
Żeby było jeszcze ciekawiej, i żeby zademonstrować jeszcze lepiej możliwości „patafona”, Krzycho zmieniał płyty i ładował po kawałku raz techno, raz metal, raz śląskie „lajerki” , raz disco polo, aż mnie palnik rozbolał! Patrzyłem tępym wzrokiem na spławik i mamrotałem pod nosem:
- Boże, stworzyłeś ten cudowny zakątek, bym mógł wśród piękna natury koić zszarpane pracą nerwy i chwała Ci za to. Doświadczyłeś mnie ogromną spiekotą, znoszę to w pokorze. Nie wierzę jednak, byś w swej niepojętej mądrości zdolny był złośliwie skierować kroki tych idiotów nad moje jeziorko. To niemożliwe, byś był Panie tak złośliwy!
W odpowiedzi usłyszałem jedynie:
- Jadziem k*, Rysiek jadziem! Polej Krzycho, nie śpi licho!!!
Panowie na polance dawali czadu ostro od południa, do samej godziny piętnastej. W międzyczasie odwiedziło mnie na łowisku bardzo sympatyczne, starsze małżeństwo. Jak się okazało, On i Ona wędkowali wspólnie od ponad czterdziestu lat. Po krótkiej rozmowie padło pytanie:
- Dobrze się panu wypoczywa w takim harmiderze? Taki element, że się wszystkiego odechciewa.
- No widzicie państwo sami. Ci czterej tak od południa ryczą. Jeśli jest Bóg, to chyba jest złośliwy, bo modlę się tu o spokój od kilku godzin, ale reakcji nie widać.
Starsza pani poprosiła męża:
- Piotruś, ja cię proszę jedźmy gdzieś, gdzie nie będzie takiego hałasu. Tego słuchać nie można.
Pożegnali się życząc mi stalowych nerwów i taaakiej ryby, wsiedli do srebrnej Pandy i tyle ich widziałem.
Tuż po piętnastej muzyka nadal rżnęła wściekle, a kolesie z polanki przytachali przez krzaki pomarańczowy ponton, kilka wiader różnego rozmiaru i wyruszyli na podbój jeziora. To znaczy dwóch kolesi podbijało jezioro, a dwóch pozostałych zajęło się rąbaniem drewna na ognisko. Rąbali na samym skraju brzegu, co zaowocowało tym, że ryby gdzieś umknęły i brania ustąpiły na amen. Dodatkowo ci z pontonu darli się do tych na brzegu, a ci na brzegu darli się do tych na pontonie. Musieli tak ryczeć, bo „patafon” nadal emitował rytmiczne łupanie disco polo.
Kiedy dzielni wioślarze osiągnęli wreszcie cel, zawartość wiader trafiła do wody, a na to wszystko opuścili zestawy gruntowe, które wieźli ze sobą.
-Się k* łowi! Ryczeli do tych na brzegu.
Byłem już u kresu wytrzymałości. Nerwowo odpalałem papierosa od papierosa. Nie mogę pojąć, skąd się biorą na tym łez padole takie elementy. Niestety, larum trwało jeszcze do osiemnastej. Kiedy wreszcie zgraja idiotów na polance zamilkła, po wodzie poszedł leciutki powiew. Woda się nieco zmarszczyła, a złote trzcinowiska zafalowały leniwie. Zrobiło się o wiele przyjemniej i choć słońce jeszcze prażyło to jednak cisza mącona jedynie szelestem trzcin i cichutkim pluskaniem delikatnej fali powoli koiła zszarpane nerwy. Z nowym zapałem pozmieniałem przynęty, strzeliłem kilka razy z procy by zanęcić podwodną górkę i czekałem. Już po niecałej godzinie ryby powróciły na łowisko. Tym razem nieco większe sztuki wieszały się na haczykach. Kilka pięknych płoci trafiło do siatki, a zaraz po nich prawie kilogramowy karaś.
Zbliżał się wieczór. Na horyzoncie, z lewej strony pojawiło się stadko malutkich chmurek, które podświetlone od spodu zdawały się płonąć. Słońce ślepiło w oczy i powoli schodziło coraz niżej i niżej. Wietrzyk znowu ustał. Resztki promieni słonecznych penetrowały trzcinowisko, a odcień światła zmieniał się stopniowo od złotego, aż po purpurowy. Wreszcie tarcza słoneczna połaskotana koniuszkami koron drzew spadła za linię horyzontu i nastał wieczór. Około dwudziestej pierwszej zaczynało się robić ciemno, więc tradycyjnie zapaliłem gazową lampę. Wspomagany jej blaskiem pozwijałem spławikówki i zastąpiłem je zestawami gruntowymi. Jedna wędka jak zawsze z rurką i koszyczkiem, a druga na paternoster z drgającą szczytówką. Zawsze tak robię latem zostając nad wodą na nockę, że od dwudziestej pierwszej nastawiam się raczej na inne gatunki ryb niż w dzień, a te nie gustują specjalnie w kukurydzy. Za dnia poławiam białoryb, a w nocy…. to już inna bajka.
W pewnym momencie jeden z nawalonych kolesi z polany musiał się obudzić, bo usłyszałem kilka wyrazów na „k”, ale myślę że pociągnął sobie z flaszki i padł z powrotem na glebę, bo usłyszałem tępe łupnięcie i nastała cisza. Nie musiałem czekać długo, bo już około dwudziestej drugiej picker wesoło zadzwonił. Tak, to dopiero była muzyka dla moich uszu! Po chwili szamotałem się z całkiem ładnym węgorzem. Gdyby nie piasek zalegający na moim cyplu, łobuz zwiał by mi niechybnie. Węgorz trafił do worka, i do siatki. Zawsze przechowuję węgorze w takich workach jakich używają przedszkolacy do przechowywania kapci tyle, że nie mam na nich wyhaftowanych żadnych grzybków czy truskawek. Taki worek można zawiązać i „żmijowaty” nie ma szans się wydostać. Po pół godzinie znowu wyholowałem węgorza, tyle że tym razem nie było co się zachwycać. To jedna, to znów druga wędka dawała cynk o braniu. Kila tych węgorzy złowiłem, jednak wożę ze sobą tylko dwa węgorzowe worki, czyli po ich zasiedleniu resztę oślizłych węży uwalniałem z radością. Do trzeciej w nocy miałem już kilka sztuk na koncie, z których największa mierzyła sobie ponad siedemdziesiąt centymetrów i była ładnie wypasiona. Pomiędzy węgorzami trafił mi się też sumik, ale jego czterdzieści dwa centymetry raczej nie wywoływały zachwytu.
Reszta holowanych ryb była jedynie miłą rozrywką po dniu pełnym stresu, a i ów sumik trochę adrenaliny wywołał, bo choć mały, to jednak waleczny w mordę był. Około wpół do czwartej ryby postanowiły że już po „wszystkiemu” i brania ustały. Obudziłem się kiedy słońce ponownie połaskotało mnie po twarzy. Ta noc była bardzo udana.
Przerzuciłem zestawy zakładając na haki kukurydzę, zjadłem śniadanie i postanowiłem, że koło dziewiątej będę się zbierał do domu. Właśnie minęła ósma, kiedy z niemiłosiernymi przekleństwami na ustach, przez gęstwinę krzaczorów przedarli się w moim kierunku dwaj kolesie z polanki. Stanęli obok mnie i ten wyglądający na większego kretyna zagaił:
- Cze.
- Cze. Odparłem bez entuzjazmu.
- Biere co? Nawijał gość.
- Nic oprócz nerwicy. Odparłem.
Na to zaskoczył drugi z kolesi, też kretyn, choć wyglądał odrobinę mniej debilnie:
- Kolega nie pier*l mi tu farmazolin bo siateczka we wodzie sie moczy.
- Sie moczy, bo chyc jak pieron i trza browary schładzać. Odparowałem.
Na to ten wyglądający na kompletnego idiotę odwrócił się do mnie plecami i ryknął w stronę polanki:
- Teee! Edek! Ch*ja biere! Niczego ni z kapy facio nie chycił! Jadziem ku chałupie!
Z oddali dobiegła odpowiedź:
- Tyla my k* futru do wody wsypali, co za ch* nas po*ł że na takim żabioku zasiedlim?!
Jak się pojawili, tak zniknęli w krzaczorach klnąc niemiłosiernie. Westchnąłem cicho i zacząłem się pakować. Pod nosem mamrotałem sam do siebie:
- Kolego… powiedział. Bym miał takich kolegów to bym się ze wstydu kazał zakopać cholera. Co za palanteria!
Po powrocie do domu opowiedziałem żonie co przeżyłem, a ta pokręciła głową z dezaprobatą i skwitowała wszystko tak:
- Na świecie są ludzie i klamki kochanie.
Oby takich obrazków nad naszymi wodami było jak najmniej. Marzę o cichych, spokojnych zakątkach, gdzie czas płynie powoli, gdzie zwierzęta podchodzą do ludzi bez obawy. Śnię o malowniczych, skąpanych w słońcu zatoczkach, gdzie jedynymi słyszalnymi dźwiękami są: śpiew ptaków i szmer fal na żwirowym wypłyceniu. Takich miejsc jest niestety coraz mniej. Enklawy spokoju umierają powoli. Ciche, dziewicze zakątki zamieniają się w gwarne, zaśmiecone grajdoły. Ludzie niweczą resztki uzdrawiających duszę lokalnych rajów. Czy musi tak być? Czy ja mam na to jakiś wpływ?
Może dzięki tej historii ktoś zmieni swoje postępowanie? Chciałbym aby tak się stało. Przecież te miejsca mają nam dawać wytchnienie od zgiełku codzienności i leczyć rany jakich nabywamy walcząc codziennie o godny byt. Nie jesteśmy sami nad wodą, inni pragną spokoju, zatem pozwólmy im wchłaniać piękno pełną piersią.
WK. - freeghost