Poprawa, miejmy nadzieję, że już na dobre
Magdalena (Szpulka28)
2012-07-23
Już cały tydzień chodziły za mną te ryby. Ostatni wypad nie był udany i chciałam jakoś poprawić sobie humor. Im więcej myślałam o wędkowaniu tym bardziej czas mi się dłużył i nie mogłam już usiedzieć na miejscu. Żeby te chwile popłynęły jakoś szybciej myszkowałam w Internecie poszukując sprzętu. Postanowiłam wymienić swoje stare barachło, a szczególnie potrzebuję kołowrotka, bo jakoś 2 tygodnie temu mój sędziwy ruski staruszek musiał pójść w odstawkę i został zastąpiony przez tanią chińszczyznę. Niestety potrzebowałam czegokolwiek od zaraz i nic więcej pod ręką nie posiadałam. Ta właśnie chińska podróba od piątku również zakończyła życie-może nie tyle, że się zepsuł ale bardzo mnie zirytował. Trafił do szuflady. Jeszcze w tym tygodniu ktoś inny dostanie pracę.
No to może należałoby wyjaśnić dlaczego tenże kołowrotek musiał odejść. To było tak: wstaliśmy z rana (4:30) zebraliśmy się i popędziliśmy na stację. Tam skok w pociąg i heja nad jezioro! Wychodząc z pociągu zauważamy auto, które jedzie w stronę jeziora. Idziemy na naszą miejscówkę, patrzymy- owo auto przy wjeździe do lasu-takie są wyniki jeżdżenia pociągiem-zmotoryzowani mają przewagę. Wchodzimy w głąb schodząc do wody i ZONK! Zajęte. Pan zdążył już się wypakować i zająć miejscówkę. No cóż to idziemy dalej. Na linowe miejsce-tam gdzie ostatnio polowałam sama opuszczając chłopaków. „O fajnie! Ktoś powycinał grążele-większe pole do popisu! Może zmieścimy się razem.” No ale ja zostaję, rozkładam spławik a Woziu idzie dalej zobaczyć czy ten ktoś nie zrobił jakiejś nowej miejscówki. Nastawialiśmy się na gruntówki. „Zwijaj się idziemy dalej. Jest fajne miejsce na grunt i zmieścimy się razem!”. Droga nie jest zbyt przyjemna bo trzeba iść po stromym zboczu no i po takim samym wejść i zejść. Ale się opłaca! Gdy byliśmy na miejscu rozstawiliśmy na początek po jednej gruntówce żeby zobaczyć jak będzie brało. I okazało się, że nie ma sensu więcej rozkładać bo brań tyle, że nie wiedzielibyśmy za co się łapać!
Początkowo „wkurzały” nas niewielkie krąpiaki ale cieszyliśmy się z każdego brania! Nie ma co wybrzydzać kiedy czasami nic kompletnie brać nie chce! I tak chwilę pobawiliśmy się z maluchami. Znudziło mnie to trochę więc postanowiłam zmienić przynętę. Odstawiłam białe i nadziałam czerwoną dendrobenę 3. I sposób brania zaobserwowałam inny. Coś lekko szarpnęło, opuściło i podbiło pod sam kij. Zacięcie i „Łooooo!!!!!”-krzyknęłam! I tym chyba rybę wystraszyłam bo mi się spięła. Zaklęłam ale szybko poprawiłam przynętę, w sprężynę napchałam zanęty i hop w to samo miejsce. Miałam nadzieję, że to nie leszcz bo pewnie byłaby znowu moja wina, że leszcz nie bierze. Znowu takie branie! Zacięcie! Ciągnę, ale coś na pewno mniejszego. Kołowrotek pracuje jak należy. Rybcia ciągnie w grążele-nieeee chodź do mamusi, proszę… Ach udało się jest już przy brzegu. Woziu z podbierakiem densuje. Krzyczy-„łał złapałaś leszcza na reszcie!” ale co to? Ryba już w podbieraku, patrzymy-okoń (27cm). „No ładny mi leszcz”-chichoczę-„może przebrał się w tygryska:)”. Ale ja się ogromnie cieszę. Chyba wszyscy nad jeziorem obecni słyszeli bo chwilę później dwóch panów ze spinningiem wpadło zobaczyć co słychać. Chyba kajakarze, bo nasze miejsce zostało zasłane kajakami. Dobrze, że nie zasiedliśmy tam, bo moglibyśmy się zdenerwować. Ale wracając do opowieści: Zarzucam znów w to samo miejsce. Hlup, czekam trochę dłużej, ostre branie, zacięcie i łooooo… „ciężko! Nie wyjmę! Kołowrotek mi staje!” I chruppp-„złamało się?!”-pisnęłam. Ale nie, dalej da się kręcić. Eh to chińskie dziadostwo, coś tylko przeskoczyło! Dobra, już jest przy samym brzegu, hopsa do podbieraka i jest okoń! 33cm. Ale co z kołowrotkiem? Szkoda żebym coś zerwała. No cóż raz kozie śmierć. Teraz i tak nic nie zrobię. Rzucam. Iiii… chce mi się siku!!! „Zerkniesz na wędkę?” potwierdzenie i uciekam. Słyszę „bierze!”-odpowiadam żeby poczekał, że już lecę, albo nie! „TNIJ!”. Ooooo coś chyba ciągnie. Już biegnę. Wędka pięknie pracuje. Wygięła się w ładny łuk. Ale co do kołowrotka, no cóż, tylko nasłuchiwać kiedy coś chrupnie. Ale udało się uff, okoń i znów 33cm. I to byłoby tyle jeżeli chodzi o moje połowy. Jakiś tam krąpiaczek czasami wyskoczył ale Woziu wyciągnął jeszcze takiego 29cm okonia. Ale też dopiero kiedy zmienił przynętę na czerwoniaka.
Gdy brania się uspokoiły skoczyliśmy jeszcze nad rzekę sprawdzić czy może tam coś lepiej się trzęsie. Ale nie było większych rezultatów niż trzy 8cm krasnaje, zebraliśmy manatki, poszliśmy na stację i heja do domu.
Były jeszcze plany na skok w niedzielę nad wodę niestety nie doczekały się realizacji. Trzeba było przełożyć je na kiedy indziej.
Mam nadzieję, że u was też nieco lepiej. Pozdrawiam czytelników :)