Pożegnanie z królową.
Zbigniew Adamczyk (Zbig28)
2009-12-29
Ostatnie dni roku. Zima w pełni, a nad wodę ciągnie jak diabli. Popatrzeć na szarość drzew, biel śniegu, łyknąć świeżego powietrza, posłuchać szmeru rzeki i rzadkich o tej porze plusków ryb. Pogoda nie zachęca, ale co mi tam... Jadę... Trzeba przecież jakoś godnie pożegnać się z Królową Wisłą.
Oj, nie była ta Królowa dla mnie łaskawa w tym roku, nie była... Spędziłem nad jej brzegami setki godzin, przeszedłem spinningując dziesiątki kilometrów z kijaszkiem w ręku, czaiłem się nad feederkiem, przedzierałem się przez nieustępliwe krzaczory, zostawiłem mnóstwo cennej krwi w ryjach żarłocznych komarów, wielokrotnie zlał mnie deszcz i spaliło słoneczko... Jednak Ona tego poświęcenia nie doceniła.
Nijak nie chciała się zrewanżować za moje wyrazy zachwytu nad jej pięknem, nieokiełznaną dzikością, typową kobiecą zmiennością charakteru i wielką pracowitością.
Miejscówki, które w latach poprzednich były całkiem niezłe, w tym roku ziały pustką. Owszem, coś tam na ogół udało mi się wydrzeć z Jej zazdrośnie strzeżonych skarbów, ale zwykle były to niedorostki lub rybiątka ledwie przekraczające wymiar ochronny. Kilka razy coś mi potężnie rypnęło w kijek... ale na tym się kończyło. Pozostawało jedynie drżenie rąk i nóg, jakaś galareta zajmowała na krótko miejsce trzewi, oddech się przyspieszał, oczy nabierały podobieństwa do tych, jakie mają kijanki we wczesnej fazie rozwoju i tym podobne patologiczne objawy.
Tylko mogłem się domyślać, który to Jej dworzanin tak sobie ze mnie zakpił. Nie był łaskaw się pokazać. A może to była dwórka ? No cóż, nie dziwię się. Ja z plebsu, a on (ona ) jednak z najbliższego otoczenia Królowej.
Jakoś tak chyba w sierpniu poszła fama wśród wędkarskiej braci, że „ruszyły” sumy. Postanowiliśmy wraz Łysym Wężem i Przemkiem to sprawdzić. Przybyliśmy nad wodę ok.20.00, rozstawiliśmy z jednej z główek kije z przynętami, zaczęliśmy o czymś tam gwarzyć... Wyjąłem nawet piersiówkę, aby ten sielski przedwieczorny czas i późniejszą nockę jeszcze bardziej umilić. Miałem też nadzieję, że zapach whiskacza pogoni komarzyska wielkości messerschmittów. Niestety, one chyba też lubią ten szlachetny trunek, gdyż zaatakowały ze zdwojoną siłą.
Długo nie posiedzieliśmy... Czujny, jak zwykle, Łysy Wąż nagle oświadczył : panowie, chyba trzeba s.....ać ! Rzeczywiście, gdzieś tam daleko niebo co chwila chwaliło się błyskawicami, wiaterek troszkę bardziej zaczął szumieć w uszach, komary zniknęły... Próbowałem oponować... no bo przecież może przejdzie bokiem ?
Nie przeszło. Zanim zwinęliśmy majdan rozpętało się piekło. Nie musiałem trudzić się wejściem na wał przeciw powodziowy. Wicher mnie tam podsadził. I to z pełnym majdanem. Z trudem wróciliśmy do Warszawy slalomem omijając powalone drzewa i liczne kałuże, słuchając wściekłych pomruków i rypnięć pani Burzy przez duuuże B.
Innym razem samotnie postanowiłem zaczaić się z feederkiem na mieszkańców pewnego Królewskiego dołka. Przed świtem wypłyciłem go sporą dawką zanęty, rozsiadłem się w wygodnym wędkarskim krzesełku, wbiłem wzrok w szczytówkę i rozkoszując się dźwiękami budzącego się dnia. Szczytówka ani drgnie.
Ale nadal się rozkoszuję , rozkoszuję... mija godzina, potem druga, przestawiam kilkakrotnie kijaszek, wypłycam nadal dołek zanętą, pożeram śniadanie, popijam herbatką z termosu i .... zaczęło się... Około sto metrów dalej, z rykiem tunningowanych silników zatrzymały się w pobliżu dwa auta. Wysypało się z nich chyba dziesięcioro młodych ludzi, z tych, do których przecież świat należy.Wraz z nimi wysypało się kilka ( może naście ) zgrzewek piwa i grill. Muza, która wydobywała się z wnętrza tych aut, zmuszała zapewne do porannych tanecznych podrygów mieszkańców domów znajdujących się nawet kilka kilometrów dalej, a wszelką zwierzynę do skorzystania ze swoich kryjówek.
A Królowa płynęła, płynęła, płynęła... i nie reagowała.
Obraziłem się wtedy na Nią. Spakowałem majdan i wróciłem do chałupy.
Długo się nie gniewałem...
Moja ulubiona opaska. Ułożona zaledwie przed sześcioma laty. Ale już zadomowiły się na niej okonie, sandałki, klenie i małe ( jak dotąd ) sumki. Także i bobry, które bardzo przyjacielsko przepływają pod nogami pozdrawiając cicho siedziącego moczykija ruchami wąsików i strzyżeniem małych uszu.
Prawie podczas każdej zasiadki ( spinningując ) w poprzednich latach miałem tam ja, i moi koledzy, kontakt z sandałkami. W tym roku jednak Królowa zdecydowała inaczej. Poza nielicznymi okonkami i klenikami nic mi się ciekawego tam nie przydarzyło.
Natomiast któregoś dnia lipca.... nie, nie będę Was już zanudzał. Po prostu znowu mi pokazała, gdzie jest moje miejsce. Robiła to jeszcze wielokrotnie !
27 grudnia, myśląc, że to chyba po raz ostatni w tym roku, spędziłem na Jej brzegu ponad pięć godzin, próbując dobrać się do Jej skarbów nazywanych przez wędkarzy sandałami.
Zmieniałem kolorki i wagę gumek, wykonałem kilkaset rzutów, urwałem sporo wabików, złamałem szczytówkę kijaszka, wywinąłem orła na oślizłej mazi, podziwiałem grudniowe wierzbowe bazie...(?) Bezskutecznie.
Żaden z sandałków nie raczył się połakomić i wyzwolić nieco adrenalinki z rozleniwionego świętami ciała.
Podobnie było dzisiaj... Znowu mimo tego lekceważącego stosunku do mojej skromnej i poddańczo Jej wiernej osoby, postanowiłem jednak jeszcze raz przed Sylwestrem z Królową się pożegnać. Po raz kolejny oddać Jej należny pokłon, popatrzeć w Jej sine o tej porze roku wody, pożebrać o łaskawość w przyszłym roku... Niestety, wysoki poziom wody, płynąca kra i lodowy śryż spowodowały, że jak niepyszny wróciłem do domu.
Wiem, że pozyskanie łaskawości Królowej jest trudne, wiem, że te tony śmieci pozostawianych przez moich „kolegów” po kiju zdecydowanie mi w tym nie pomagają, wiem, że biedaczka musi sobie sama radzić z urzędniczą indolencją pozwalającą na wlewanie do jej wnętrza milionów litrów resztek z ludzkich zlewów, wanien, stołów i tego, co po biesiadach musi być wydalone. Wiem, że prawie nikt Jej nie chroni, nikt skutecznie nie leczy i nikt, w tym parlamentarzyści i władze położonych nad nią miast, nie zauważają Jej problemów. Wiem, ze trudno Jej będzie mi te błędy wybaczyć. Mimo, że to nie ja je popełniam.
Ale jako poddany, mimo tegorocznej nałożonej na mnie,( śmiem twierdzić, że nie słusznej ), kary bezrybia, obiecuję, że nadal pozostanę Jej wierny, będę strzegł w ramach moich możliwości Jej bogactw przed różnej maści kłuserami i dewastatorami danego Jej przez naturę niewątpliwego piękna.
Żegnaj Królowo ! Do zobaczenia na wiosnę !
Zbigniew Adamczyk
Zbig28