Próba powrotu do wędkarskiej przeszłości...
Grzegorz Bałchan (kaban)
2015-09-06
Planowałem taką wyprawę od kilku lat, ale zawsze znalazło się wytłumaczenie, że „może inny razem bo dziś to nie i coś tam”. W tym roku decyzja zapadła i odczyściłem moją kiedyś ukochaną łodyżkę trawy i nasmarowałem kołowrotek. Piszę tu oczywiście o bambusie z którym związane mam mnóstwo wspaniałych wspomnień z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Kij z drewnianym dolnikiem (coś jakby prymitywna muchówka) i kołowrotkiem oczywiście o ruchomej szpuli zamocowanym na oponkach z samochodów zabawek zapewniał mi pełnię wędkarskiego szczęścia. Kiedyś do tego kilka haczyków , Gorzowska dwudziestka i piętnastka na przyponie, ciężarki cięte z taśmy ołowianej lub mały ciężarek wytapiany w formie pożyczonej od starego wyjadacza i rękodzielnika oraz spławik z gęsiego pióra dopełniały całokształtu super zestawu.
W czasie kiedy mamy do dyspozycji mnóstwo dobrego sprzętu, który możemy kupić w dobrze zaopatrzonych sklepach i jak wielu obecnie korzystając z internetu taki wybór może wydać się dziwny i śmieszny. Chciałem sprawdzić ile zapomniałem z tego jak łowiłem trzydzieści parę lat temu i jak przyzwyczajenie do nowości poniekąd wypaczyło moje spojrzenie na wędkarstwo które powinno być jak dla mnie ciągłym poszukiwaniem nowych rozwiązań ale i równocześnie dać mi spokój ducha bez względu na ilość i wielkość złowionych ryb.
Sprzęt przygotowany tyle, że zamiast oponek taśma izolacyjna (zakryta rzepami bo jakoś kuło mnie w oczy) , przynęty w zestawie jak kiedyś w postaci wiśni, porzeczek, chleba i chrząszczy stonki (sposób jak wykorzystać szkodnika w korzystnym celu), tylko żyłka nowa 0,16 mm bo choć mam jeszcze te stare kilkudziesięcioletnie to w zrozumiały sposób nie mogłem ich nawinąć. Wybrałem stare i sprawdzone miejscówki do których mam dość blisko z nastawieniem oczywiście głównie na klenie, ale również z myślą o niespodziankach jakie spotykały mnie dawno temu w postaci boleni, dorodnych jelców i płoci, a czasami pstrągów lub brzan.
Nastawiłem się głównie na łowienie z powierzchni i ewentualnie krótką zasiadkę ze spławiczkiem nad jakimś dołkiem z kulką chleba na haczyku. Upał więc wchodzę do wody w starych adidasach i krótkich spodenkach a pierwsza czynnością jaką robię to moczę czapkę i koszulkę. Pierwsza na haku melduje się stonka i puszczona na płytkiej wodzie w nurcie kusi niewielkie klenie. Po kilku rybach nabieram wprawy w wypuszczaniu żyłki z kołowrotka i holu ryby-poniekąd coś jakby muchówka- zaczynam sobie przypominać niuanse tego typu łowienia. Kolejno próba z owocami i chlebem też przynosi zdobycz w postaci kilku kleników i może dwa wydają się zadowalające co do wielkości, bo jakoś o dużych nawet nie myślę i właściwie to chyba wolałbym z tym sprzętem na dzień dzisiejszy kontaktu nie mieć.
Docieram do sporego głębszego dołka więc siadam na kamieniu montuję spławik i ugniatam ośródkę chleba. Jako, że stosina z gęsiego pióra po trzydziestu latach nie nadawała się do użytku a tegoż ptactwa już się w okolicy nie hoduje więc zabrałem starą bombkę do przystawki, taśma ołowiana a haczyk już lepsiejszy,a kuleczka chleba ląduje w wodzie i czekam na branie. Długo to nie trwa i nieduży klenik jest tym pierwszym chętnym. Postanawiam zanęcić łowisko więc idę około 15m w górę rzeki powyżej dołka i starając się nie narobić zbyt dużego hałasu nogami próbujępodnieść z dna jak najwięcej iłu i wszelkich zawiesin. Podnoszę z dna kilka większych kamieni i ręką staram się zmyć z niego jak najwięcej osadu, pijawek i widelnic aby nurt ściągnął je w rejon mojego łowiska. Wracam na swój kamień i znów zarzucam tyko na haczyku zamiast chleba dwie małe pijawki z pod kamienia.
Pierwsza to niewielka płoteczka potem kilka kiełbików i okonek a to tylko dwie pijawki. Zachęcony szukam następnych pod kamieniami obok siebie nawet nie podnosząc tyłka z kamienia na którym siedzę, wymieniam na świeżyznę i zabawa zaczyna się od nowa. Ryby niewielkie, ale jest ich sporo a ja z bambusem w ręce i wydaje mi się, że mam trzydzieści parę lat mniej. Gdybym tylko obok siebie nie miał na brzegu kilkunastu plastikowych butelek, paru puszek po piwie i opakowań po chipsach byłbym w pełni szczęścia.
Wracam do łowienia z powierzchni, ale łowię tylko kilka małych kleni i jednego 35+ więc podejmuję jeszcze próbę zmiany metody na lekką gruntówkę. Kuleczka ołowiu jako obciążenie główne topiona w formie przez siebie trzydzieści lat temu ma zupełnie inną wartość niż te, które możemy teraz kupić w jakimkolwiek sklepie. Na haku kulka chleba i po chwili zaliczam kolejnego klenika. Po nim dwie płoteczki i kolejny klenik.
Próba złowienia jakieś nawet małej brzanki bądź leszcza spełzły na niczym a i jelczyka też nie dane mi było zobaczyć. Założenie kilku małych pijawek też nie daje żadnej większej ryby poza chyba kiełbiem na granicy mojej życiówki i jednym malutkim jazgarzykiem, który na czas obecny wydaje mi się gatunkiem ginącym na odcinkach Wisłoka na których łowię.
Wyrzucam pozostałości przynęt do wody, składam bambusik i wracam do domu. Po drodze przechodząc polną drogą zastanawiam się niesiony wspomnieniami jak obecne rolnictwo wpłynęło na to co dzieje się na rzeką bo zająca i kuropatwy nie widziałem od dawna, sarenki moją osobę mają w dalekim poważaniu i dopiero podejście do 20 m powoduje, że nie śpiesząc się odchodzą. Wszędzie pola uprawiane praktycznie od wielu lat rzepakiem i pszenicą non stop nawożone i opryskiwane. Dzika łąka która kiedyś była po drodze już nie istnieje bo trzeba było ja zaorać i posiać cokolwiek aby zyskać dotacje unijne… .
Ot zwykły bambus a tyle przemyśleń… .
Następnym razem może wezmę pałowatego szklanego Tokoza i spróbuję połowić klenie i okonie… .
Pozdrawiam.