Przyczajony pstrąg i niespodziewany sandał
Kamil Lukasczyk (zorro)
2010-05-17
C.D.N. "Wyprawa we dwoje i pstrągowe przeboje"
4.00 o tej porze wstają tylko koguty i my – wędkarze. Zachęcony wynikami z dni po przednich, pośpiesznie zalewam kawę, robię kilka kanapek, malutkie pudełko, podbierak, wędeczka – i już zasuwam w stronę łowiska. O dziwo, mimo padającego deszczu robi sie powolutku jasnawo. Postanowiłem zacząć mą wędrówkę od miejsca, w którym zaczęliśmy wczoraj wędkować razem z Anią. Dziś jednak, będę mógł sie zabawić w prawdziwego trapera, ze skradaniem, z podchodami i bez słyszanego zza pleców – "buty mi przemokły...". Dojeżdżając na parking w lesie, w głowie rysuje mi sie obraz pięknych pstrągów, które wczoraj zyskały wolność. Pierwszą rzeczą po wyjściu z samochodu oczywiście jest rozejrzenie sie po okolicy – tak jakoś mam. Zawsze zerkam na ilość samochodów, ludzi nad wodą, itp.itp.
Wniosek jest tylko jeden – tym razem pogoda zniechęciła większość moczykiji, a mój samochód zagościł jako drugi na żwirowatym parkingu. Trzeba obrać strategie...hmmm. Albo iść w górę rzeki, przemierzając drogę identyczną do wczorajszej, obławiając rzekome "bankówki", albo iść w dół, gdzie wczoraj gryzły podobno tylko maluchy...? Decyzja pada na odcinek w stronę zapory jeziora czyli w górę. Na kijaszku zawiesiłem małego 5 cm. Tęczusia tzn. wolno tonącego woblerka o takiej też kolorystyce. I tak z kapturem na glowie zaczynam podążać w strone sprawdzonych już miejscówek. Tam gdzie wczoraj padla ostatnia ryba wyprawy – cisza. Tak jak bym rzucał do studni... W myślach przypomina mi sie piękny wyskok, mieniącego sie kolorami tęczy, ładnego pstrąga. Z moich rozmyślań wyrywa mnie tępy opór... niestety, tym razem to nie ryba a zaczep....
Co tam może leżeć leżeć na środku rzeki? Jednak za którąś próbą z kolei udaje mi sie wydostać przynęte. Na jej kotwiczce jest kawalek cieńkiej folii jakby z reklamówki...:/ Idę dalej. Kolejne zakręty okazują sie być puste. Zmiana na pływającego, perłowego wobka – wczorajszego kilera. Deszcz pada co raz to mocniej. Kolejne rzuty okazują sie być bez nutki zainteresowania ze strony ryb. Co jest myśle? Wyłowili je jeszcze wczoraj czy co?? Śiadam na ściętym pieniku, i delektując sie cieplutką kawą analizuje sytuacje. Ruszam dalej. Dochodzę do bystrza z kamieniami gdzie wczoraj dopadliśmy pięknego Tęczaka. Zmiana przynęty na ulubioną, srebrzystą wirówkę nr.2 . Zaczęło sie czesanie wnęk między kamieniami, w pozycji "głodnej czapli". Dobrze że odzież nieprzemakalna bo inaczej dawno już zwątpił bym w powodzenie mojej wyprawy. Z prawej strony widzę, nadchodzącego powoli wędkarza. Rzuca jakąś "cegłówką" do tej wody, jednak ja nadal przyczajony obławiam kolejne kamienie.
I tak dochodzę prawie do ostatniego, nagle na jego wysokości BUM!!! siedzi! Widzę w wodzie błyski srebrzystego cielska. To musi być tęczak. Ów wędkarz podbiega w pośpiesznym tępie aby zobaczyć co sie dzieje, a ja znów zaczynam taniec chodzony po mokrych kamieniach, tym razem jednak w woderach do pasa. Po dość długiej przechacce udało mi sie go podebrać. Pierwsze co usłyszalem po wygramoleniu sie na brzeg to – "na co wziął...?" Ręce mi opadły, bo i tak widział co bimba mojemu tęczusiowi przy pyszczku, więc nie moglem go zbajerować.
Wyciągłem pośpiesznie aparat, po nastawiałem odpowiednie ustawienia, i poprosilem o uwiecznienie tej chwili owego wędkarza. (po małej obróbce fotka taka nawet:). Gdy było już po sesji, słysze kolejne pytanie – "bęndziesz go wypuszczał?????(ździwienie) odpowiadam ze owszem, po czym słysze "to ja go wezmeee..." Ręce opadły mi jeszcze bardziej. Zaprzeczyłem i powolutku wypuściłem moją zdobycz. Myślałem ze facet sie zagotuje, jednak bez słowa odszedł dalej wraz ze swą wędką - palką oraz longiem 3 na końcu zestawu.
Ruszam dalej, pogoda wydaje sie być nieco łaskawsza i odrobinkę przestaje padać. Kolejne podejścia do miejscówek są niczym skradanie sie do wroga na jego terytorium podczas wojny, jednak nie dają żadnego rezultatu. I tak docieram do miejsca w którym wczoraj zaczeliśmy naszą wędrówkę, do upustu wody, nazwanego przez moją Anię – "wodospadem" hehe Wgramolilem sie na górę i widzę że i na zatoczce jest niewielu śmiałków którym nie przeszkadza wiaterek oraz deszcz. Chwila odetchnięcia, łyk kawy, i wpadająca w głowę myśl – może rzucie tutaj kilka razy? Oddaliłem sie od zapory kilkadziesiąt metrów no i pierwszy rzut małą wirówką. Jakież bylo moje zdziwienie, jak po chwili poczułem pięknie pulsujący ciężar na wędce! Hamulec zaczął grać piękną melodie, a ja wyobrażałem sobie na końcu zestawu potężnego okonia, który połakomil sie na moją wirówke. Walka trwała może i z 3-4 min. Po czym przy brzegu ukazał mi sie pięknyyy... sandacz.
Przeżyłem nie lada rozczarowanie, ponieważ nigdy wcześniej nie złowiłem sandacza na malutką wirówkę, w dzień, na zarośniętej wodzie gdzie głębokość nie przekracza 1 m. Byłem pewien że to wielki garbus...ahhh. Podbiega do mnie młody chłopak, który robi mi szybko zdjęcie swoim telefonem, po czym sandacz trafia w dobrej kondycji do wody. Nie mierzyłem go , tak około 45-50 cm. Po czym chłopak przesyła mi fotki Bluetooth-em. Szczęśliwy, a za razem nieco zawiedziony wracam wzdłuż rzeki do mego samochodu, rozmyślając nad dzisiejszą wyprawą nad wodę. Wyskok ten obdarował mnie pięknymi rybami, świetnymi przeżyciami, oraz kolejną lekcją pokory, której tak szczerze po ostatniej wyprawie nieco mi brakowało. W drodze do domu rozmyślam nad kolejną wyprawą, ale o tym już w kolejnym artykule...
Miłego czytania