Przygoda na łowisku
Stanisław Dyda (stanley584)
2009-03-05
Po zanęceniu stałego miejsca nastąpiły energiczne brania. Łowiliśmy wzdręgę, / najlepiej brała na te kokony /, do siatki trafiały tylko sztuki o wymiarze 30 cm i większe. Ok. godz. 9.30 postanowiliśmy wracać. Siatkę z rybami przywiązaliśmy do tylnej części łódki, / złowiliśmy ok 15 sztuk/. Kol. Janusz jako właściciel łódki zawsze był "kapitanem" - dowodzącym rejsem, ja zaś siłą napędową - wioślarzem. Dobijając do brzegu zauważyliśmy, że z wody wystaje kierownica rowerowa. Zmieniając "kurs" dopłynęliśmy w to miejsce. Okazało się, że faktycznie pomiędzy trzcinami stoi zatopiony rower.
Pierwsza myśl jaka nam przyszła do głowy, to możliwość pozostawienia roweru przez wędkarza łowiącego na lodzie, o którym zapomniał, a później po roztopach rower po prostu utonął. Zabraliśmy więc ten rower do domu. Podczas wyładunku z łodzi okazało się, że w siatce jest dziura i wszystkie ryby odpłynęły/ ale to nie strata - adrenalina przy ich holu trwała jeszcze w nas/. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po dwóch dniach zadzwonił do mnie telefon z zapytaniem o rower. Okazało się, że rower ten " ukrył w wodzie " znany z widzenia wędkarz, tłumacząc nam, że chciał go bezpiecznie przechować i zabezpieczyć przed kradzieżą w czasie gdy oddalił się na łowisko. Rower oczywiście oddaliśmy. A wzdręgi jak brały tak brały, ale do czasu, tz. gdy łowisko stało się popularne i przeszło pod PZW, zbiornik zarybiono.
Na łowisku spotyka się większe rzesze wędkarzy, każdy nęci aby złowić a ryba bierze tak jak wszędzie - czyli słabo i sporadycznie. Morał opowieści, wybraliśmy się na ryby - wróciliśmy z niczym ale przeżyliśmy wspaniałą przygodę.