Przynęty spiningowe - paprochy cz II
Gerard Trzmielewski (von_trzmielke)
2009-02-02
Paprochy – mikroprzynęty cz. II. Pisząc pierwszą część zasygnalizowałem tylko temat. Nie sądziłem, że ktokolwiek zainteresuje się tą metodą połowu. Wydawało mi się, że jestem odmieńcem. Jednak stało się inaczej. Prawie natychmiast pojawiły się pytania o techniki połowu, o kolory chwościków itp. W tym artykule chciałbym podzielić się swoim doświadczeniem. Pokaże moją ulubioną metodę połowu na „paprocha” w tzw. opadzie. Zanim przejdę do rzeczy cofniemy się w czasie o ok. 35 lat. Do okresu, kiedy zaczynałem łowić ryby. To właśnie moje pierwsze obserwacje przyrody z tamtego okresu przyczyniły się do wypracowania metod, jakie stosuję dzisiaj.
Już od najmłodszych lat fascynowało mnie wszystko, co dzieje się w wodzie. Hodowałem rybki w akwarium, chodziłem na ryby ze starszymi kolegami. W wieku 12 lat stałem się szczęśliwym posiadaczem karty wędkarskiej. Wakacje spędzałem w prawdziwym Eldorado wędkarskim – u moich dziadków na wsi. Przez tą wioskę przepływała mała rzeczka, dosłownie przez podwórko! Mój wujek zbudował małą zaporę i rozkopał oraz pogłębił odcinek rzeki. Zarybił karpiem, amurem, linem, karasiem. Ale była tam praktycznie wszelka ryba: płocie, wzdręgi, okonie, klenie, jazie, leszcze, szczupaki, krąpie. Te gatunki występowały tam naturalnie, a potem dodatkowo były dopuszczane. Odcinek hodowlany był oddzielony od pozostałej części spiętrzenia siatką ogrodzeniową (od dna do m ponad wodą).
Spiętrzenie rzeki spowodowało, że na długości rzeki ok. 800 m woda miała głębokość ok. 1,2 m. Cały odcinek tego „zalewu” był na terenie prywatnym. Byłem tam jedynym wędkarzem. Wuj zajmował się swoimi karpiami, a ja znalazłem sobie prawdziwy raj na odcinku dzikim. Były tam niesamowite ilości szczupaków i trochę okoni. Miałem jednak pewne obowiązki – celowe wyłapywanie szczupaków w części hodowlanej. To mi się podobało! Samo łowienie w warunkach komfortowych. Stał tam mały domek (camping) z zadaszonym tarasem wychodzącym nad wodę. Można było łowić bez względu na pogodę a widok z tarasu był znakomitym punktem do obserwowania ryb. Rozpisałem się – wróćmy do najważniejszego – do spostrzeżeń. To były moje pierwsze próby łowienia metodą spinningową.
Zazwyczaj siedziałem na tarasie, jedna wędka z żywcem stała gdzieś z boku. A ja trenowałem spinningowanie. Woda była czysta więc z tarasu było widać ruchy blaszki oraz zachowania ryb. Pierwsze moje spostrzeżenie: bywało, że podczas prowadzenia przynęty okoń lub szczupak szedł za blaszką i nie atakował, odruchowo spowalniałem prowadzenie przynęty i nie było brania! Brania następowały wtedy, kiedy przyspieszałem! To przyspieszenie prowokowało drapieżnika do ataku (wrócimy do tego przyspieszania). Muszę tu dodać, że w tamtych czasach metoda spinningowa nie była powszechna – głównie z powodu ograniczeń sprzętowych.
Mówię o okresie 1973 do 1979 (to czas moich wakacji na rybach). Mój spinning to kij 1.80 m długości, ciężki toporny marki Polsport. Najgorzej było z kołowrotkami. Miałem dwa – czeski „Rex” i radziecki „Delfin”. Wszystkie miały jedną wadę – zdarzało się, że w czasie holu żyłka dostawała się pod szpulę i wkręcała się wokół osi szpuli. Trzeba było wtedy zdejmować szpulkę i rozplątywać żyłkę. Jeśli to było w trakcie holu ryby to traciło się zdobycz. Dopiero kilka lat później pojawiły się tzw. „kryte szpule” (obecnie stosowane). Dobre żyłki były dostępne w Pewexach i to dość drogie. Nasz „Gorzowska” nie nadawała się do spinningowania. Podobnie z przynętami. Nie było żadnych gumek, wymyślono je wiele lat później. Dobre dostępne blaszki to wirówki marki Mepps, ale ich cena była szokująca. Z naszych krajowych chwaliłem sobie wahadłówki „gnomy”. To były inne czasy.
Wróćmy do moich obserwacji. Najciekawsze spostrzeżenia pochodzą z „dzikiego” odcinka tego zalewu. To był idealnie prosty kawałek rzeki (ok. 800 m). Bez żadnych dołków. Całe dno zarośnięte moczarką, powierzchnia wody wolna od roślinności. Były tam tylko szczupaki, jedynie w pobliżu drewnianego mostu stały okonie i trochę sporych płotek. Już wtedy w czasie skrobania ryb zawsze sprawdzałem zawartość ich żołądków. Prawdopodobnie szczupaki zjadły wszystko, bo zawartość ich żołądków to żaby, pijawki czasem jakiś okonek lub płotka. Często był też mały szczupak. Metoda łapania tych szczupaków była unikalna. Miałem tylko dwie rzeczy przy sobie. Wędka – długi bambus z grubą żyłką i klasyczną żywcówką czyli kotwica, stalowy przypon i duży piankowy spławik ustawiony na grunt 30 cm. Sadzyk z żywcami.
Maszerowałem wzdłuż rzeki i wypatrywałem gdzie stoi szczupak, zazwyczaj wystawały im tylko głowy z roślin. Wtedy skradałem się bliżej, zakładałem żywca i stawiałem przed samym nosem szczupaka. Atak był natychmiastowy! Plusk żywca i momentalne branie. Kilka metrów dalej powtórka. Już nigdy i nigdzie nie miałem okazji tak łowić. Do wniosków wrócimy później teraz najistotniejsze doświadczenia. Najwięcej czasu spędzałem na drewnianym mostku. Leżałem tam godzinami i obserwowałem przez niewielką dziurę stojące pod mostem okonie. Był tam zatopiony duży drewniany bal i właśnie pod nim siedziały okonie. Rzucałem im różne przedmioty i obserwowałem reakcje. Każdy przedmiot, który wpadał do wody, każdy plusk powodował, że okonie wychodziły z pod belki.
Czy to był kamyk, biały robak, rosówka czy kawałek szkiełka. Każdy plusk powodował ich reakcje. Jednak w przeciwieństwie do wcześniejszych szczupaków okonie są wybredne i nie rzucają się na wszystko, co się porusza. Kiedy do wody wpadał biały robak okoń wyskakiwał z kryjówki zbliżał się do opadającego robaka, jakby przez chwilkę go obserwował i gwałtownym ruchem głowy „zasysał” białego robaka. Czasem płynął za nim do samego dna jakby czekał kiedy opadnie na dno, jeszcze przez chwilę przyglądał się i dopiero wtedy zasysał. Kiedy do robaczka wyskakiwało kilka okoni atak następował prawie natychmiast, wtedy nie czekał. Kiedy wrzucałem dużego czerwonego robaka sytuacja była podobna jednak inaczej pobierał pokarm. Nie było zassania a raczej uderzenie (istotne przy łapaniu na paprochy).
Sytuacja zmieniała się kiedy wrzucałem te same przynęty na zestawie czyli żyłka ciężarek a robak na haczyku. Jeśli robak opadał zbyt szybko (ciężarek) okoń nie podążał za robakiem, obserwował go i pobierał go z dna tylko wtedy, kiedy robak się ruszył. Martwych robaków nie atakowały. Kiedy zdjąłem ciężarek przynęta opadała wolno i wtedy atak lub zassanie następowało zanim zestaw opadł na dno. Puszczałem też kawałki szkiełek, kamyki. Podsumowanie: Każdy plusk powodował reakcje.
Nawet kiedy okonie były niemrawe i tylko stały zawsze zwracały się w kierunku wpadającego przedmiotu. Pobierały pokarm kiedy ten opadał wolno a jeszcze szybciej, kiedy jednocześnie się poruszał. Jeśli nawet w czasie opadu nie było ataku to śledziły wolno opadający przedmiot do samego dna i jeszcze prze kilkanaście sekund obserwowały. Jeśli wtedy nastąpił jakiś ruch (kiedy szarpnąłem delikatnie żyłką) następował atak. O tych doświadczeniach przypomniałem sobie po wielu latach, kiedy zainteresowałem się łowieniem na paprochy.
Teraz gotowiec – moja ulubiona metoda na paprocha:
Kij bardzo lekki o długość w granicach 2,10 do 2,40. Najlepiej wklejanka z bardzo miękką szczytówką. Żyłka 0,10 max 0,12. Moje ulubione przynęty to twisterki o długości 20 do 25 mm. Główki o wadze od 0,3 do 0,6 g. (czasem trochę cięższe). Łowię głównie z brzegu lub wchodzę do wody w spodniobutach. Często wędkarze zadają mi pytanie – jak można daleko rzucać tak lekkim zestawem. Wcale nie trzeba daleko rzucać, 10 m to wystarczająca odległość. Przy tak delikatnym zestawie traci się kontrole przy większej odległości. Do łowiska trzeba podchodzić cicho i nie wykonywać gwałtownych ruchów – mamy przecież łowić blisko. Kiedy stoję w wodzie też staram się tak zachowywać, nawet kabłąk w kołowrotku opuszczam ręcznie żeby nie czynić dodatkowego hałasu. Łowię na głębokościach do 2 m, a najczęściej płyciej.
Nie będę rozpisywał się gdzie wybieram miejsca do rzutów. Opiszę samą technikę. Schemat prowadzenie przynęty to spowolniony opad od powierzchni do dna z elementem przyspieszenie na ok. 30 – 50 cm nad dnem. Na dnie 3 do 5 sekund bez ruchu, lekkie szarpnięcie, znowu kilka sekund bez ruchu a następnie powolne podciąganie w kierunku powierzchni mniej więcej do połowy głębokości i znowu powolny opad z przyspieszeniem nad dnem, kilka sekund bez ruchu i znowu do góry. I tak na okrągło. Jak to zrobić? Po zarzuceniu przynęty zamykam kabłąk (ręcznie)w momencie, kiedy przynęta dotknie wody i ustawiam wędkę pod kątem ok. 70 – 80 stopni.
Gdyby przynęta opadała przy otwartym kabłąku – poruszałaby się zbyt szybko – upuszczam ją na napiętej żyłce co spowalnia jej opadanie (przypominam moje doświadczenia na moście, szybkie opadanie nie prowokowało okoni). Przyspieszenie opadania przed dnem uzyskuję przez powolne opuszczanie wędki. To dość trudny element do wyczucia kiedy rozpocząć opuszczanie kija. To trzeba wytrenować. Przez cały czas łowienia obserwuję szczytówkę (tak jak spławikowcy patrzą na spławik ja patrzę na koniec wędki). Moment kiedy przynęta dotknie dna poznajemy po lekkim poluzowaniu żyłki. Kilka sekund bez żadnego ruchu lekkie szarpnięcie i znowu kilka sekund bez ruchu (szarpnięcie przynęty pobudza okonia, jeśli tam jest) teraz zaczynam hol do powierzchni podnosząc wędkę do kąta 70 – 80 stopni i jednocześnie nawijając żyłkę na kołowrotek, czynności te wykonuję delikatnie. I powtarzam wszystko od nowa.
Brania najczęściej następują w momencie opadu po przyspieszeniu (zjawisko opisane wcześniej) oraz w momencie kiedy przynęta zaczyna unosić się do powierzchni. Brania są nietypowe, nie ma gwałtownych szarpnięć, objawiają się lekkim wygięciem szczytówki (dlatego powinna być bardzo miękka, na sztywnej wcale nie widać brań). Nie ma szarpnięć bo okoń małą przynętę sassał trzyma w pysku i wolno odpływa. Nie zacinam w tym momencie, trzeba chwilkę odczekać i po prostu delikatnie unieść szczytówkę lub zacząć kręcić korbką. Trudno to opisać trzeba samemu przetestować. Takie prowadzenie skokami to schemat od którego zawsze zaczynam ale w zależności na jakiej głębokości jest najwięcej brań nieco go zmieniam.
Czasem dłużej prowadzę przynętę na konkretnej głębokości, jednak unikam jednostajnego jej prowadzenia. Jeśli dłużej stoję w wodzie bez ruchu brania następują niemal pod nogami. Warto mieć okulary polaryzacyjne. Można więcej w wodzie wypatrzeć (podwodne przedmioty, ryby) a w czasie łowienia z brzegu konieczny podbierak. Ta metoda sprawdza się przy bezwietrznej pogodzie. Kiedy zaczyna wiać, zwłaszcza boczny wiatr – łowienie traci sens. Przy podniesionym kiju z tak delikatnym zestawem nie ma kontroli. Przy lekkim wiaterku zmieniam zazwyczaj rodzaj przynęty, zakładam klasyczne wirówki (Mepps Aglia 00). Staram się łowić wg podobnego schematu. Nie ma wtedy brań w opadzie. Ale blaszkę opuszczam na napiętej żyłce – opada wtedy ruchem wahadłowym, to też zwraca uwagę okoni i podążają za nią do dna (obserwacje na moście z puszczanymi kawałkami szkiełek).
W tym przypadku brania następują kiedy rozpoczynam ściąganie przynęty. W przypadku wirówek staram się unikać jednostajnego ich prowadzenia i tu zazwyczaj trzymam szczytówkę tuż nad wodą ze względu na wiatr. Jeśli wiatr nadal się nasila zmieniam całkowicie sprzęt i łowię cięższymi przynętami. Metoda nadaje się do łowienia w spokojnej wodzie. W rzece tylko tam, gdzie nurt jest mocno spowolniony. Natomiast w jeziorach i stawach tylko przy bezwietrznej pogodzie. Jest jeszcze jedna wada tej metody – często trafiają się niewymiarowe szczupaki i obcinają przynętę. Sama metoda jest dość trudna, wymaga cierpliwości i wyczucia ale warto się jej nauczyć. Łowienie dużych ryb na delikatny zestaw jest emocjonujące a to właśnie mnie rajcuje w wędkowaniu.
Zachęcam do eksperymentowania. Rzadko widuję wędkarzy łowiących tą metodą – nie ma więc kogo podglądać – trzeba samemu wypracować technikę.