Pstrąg - przygoda czy porażka?
Sławomir Szyłejko (Amitaf)
2009-02-26
A jak się ma jeszcze super kompana, doskonałego wędkarza – pstrągarza, a także zasłużonego działacza społecznego (w naszym kole wędkarskim skarbnika, a w ZO PZW Szczecin – Sekretarz Zarządu) Stanisława Marcinkowskiego, który to podsyca we mnie takie doznania i tenże mój kolega jest inicjatorem wyprawy i częstym towarzyszem naszych arcyciekawych wspólnych wypraw – uf... drżyjcie narody!!
Wiadomo, najpierw opowieści, potem mapa i dalej...adrenalina się podnosi. Ale czego się nie robi dla chwili ukochanego wędkarstwa. Tym bardziej, że planujemy wypad, na, co najmniej dwa dni z noclegiem i obiecujemy sobie, iż teraz damy sobie upust wędkarskiej fantazji i łowimy do bólu.
Tak, więc pakujemy sprzęt. Spinning (drugi w zapasie, bo to różnie bywa – w ogóle wiele akcesoriów dublujemy), kołowrotek, błystki – oczywiście mamy swoją tajną broń, jakby nie chciały brać na tradycyjne – ubranie na każdą porę itp., itd. Słowem wszystko to, co może, nie musi, się przydać. W końcu jedziemy autem i dźwigać nie musimy. Ruszamy jeszcze w nocy, bo, jak zajedziemy to sobie pofolgujemy na nowym terenie. A jak znamy się na rzeczy, to i rzeka nie straszna. No może rzeczka, czy rzeczki.
Zajeżdżamy na miejsce – ponad 200km od domu - (pominę fakt przebytej drogi i nakręcania się, że będziemy sami nad wodą i cichaczem zwabimy tego największego pstrąga), rzeczka budzi zaufanie, tym bardziej, że widzimy oznaki życia w postaci Klenia. Co prawda nie jest to nasz nr 1, ale zawsze. Ostrzymy zmysły i okiem wyobraźni widzimy ataki drapieżnika – Pstrąga.
Początek jest obiecujący. Zakładam 3cm woblerka i rzut pod prąd. Jeszcze nie zdążył dobrze zacząć pracy, a już atak i muszę użyć szczypiec, aby uwolnić klenia od kotwiczki. Oczywiście wraca w super kondycji do wody. Dobrze się zaczyna – myślę sobie – i podaję przynętę pod przeciwległy brzeg. Znowu atak i historia się powtarza. Tu muszę powiedzieć, że klenie były okazałe, bo 30-40cm. Po dwóch godz. przedzierania się przez chaszcze i pokrzywy, kilku kontaktach z Pstrągiem i ocenie terenu, ze teraz można liczyć na przewagę Pstrąga i to dużego zaczynam słyszeć głosy. Na początku dalekie klepnięcia, z czasem zaczynam słyszeć... NO TAK.
Wielu, ba bardzo wielu, tych strych „tropicieli”, jak i tych, co od jakiegoś czasu zaczęli przygodę z pstrągiem, na pewno spotkało się lub słyszało o i tu padają magiczne słowa - (od razu uprzedzam fakty, że nie mam uprzedzeń związanych z żadnymi odmiennymi upodobaniami rekreacyjnymi w całym tego słowa znaczeniu!) SPŁYWACH KAJAKIEM!! Tym, co tylko słyszało życzę, aby nigdy nie spotkali na swej drodze wędkarskiej wielbicieli podróży kajakiem. Znaczy na swej rzece w trakcie pstrągowania. Pełen szacun dla formy rekreacji, ale ci wielbiciele i piewcy uroków przyrody oraz otaczającej ich okolicy, a co za tym idzie rozpowszechniania tego odpoczynku nie mają – tak sądzę – dystansu do innych użytkowników tejże rzeczki.
Nie mówiąc już o płoszeniu wszystkiego, co znajduje się w promieniu kilometra! Wszechobecne głośne śmiechy i nawoływania, choć znajdują się od siebie na długość wiosła. Pokonywanie powalonych drzew, które zalegają w poprzek nurtu odbywa się z takim hałasem, że obudziłoby umarłego. I tak naprawdę nie dotyczy to tylko dalekich wypraw, ale wypraw pstrągowych w ogóle. Sport, czy hobby, jakim są spływy staje się powoli moją letnią udręką.
My Pstrągarze stosujemy na naszych rzeczkach minimum hałasu, maksimum skupienia i szacunku dla piękna przyrody i jej azylu ciszy. Czyli w pełni wtapiamy się w to piękno. Pytam, dlaczego inni, korzystający z tych uroków tego nie zachowują? Dlaczego nie szanują tego, że rzeka jest nie tylko dla kajakarzy? Po takim przejściu tajfunu o rybie można zapomnieć na długie godziny. A ryba w płytkiej wodzie też jest w niesamowitym stresie przez wiele godzin. Nie wspomnę o innych stworzeniach, które znalazły się w zasięgu kilometra „odpoczywających” na spływie.
Po tym wszystkim koniec łowienia na wiele godzin. A przecież jutro mamy wejść i poznać nową pobliską rzeczkę. Wracamy do samochodu zniesmaczeni takim zachowaniem, zresztą jutro sytuacja może się powtórzyć. Z postanowieniem, że skoro świt wchodzimy na rzekę kładziemy się spać. Niestety prawa Murphy˘ego działają. Tym razem wszędobylskie Bobry kończą naszą wyprawę, bo na małej rzeczce Bóbr czyni spustoszenie nie tylko w klarowności wody, ale też w jej głębokości.
Wiem, że nie mam prawa żądać od nikogo omijania szerokim lukiem mnie na łowisku, ale dla nas wędkarzy na wodach górskich, biorąc opłatę na ochronę i zarybianie wód, tworząc specjalne nakazy, z, którymi się zgodzić musimy i ich przestrzegamy rygorystycznie, nasz związek PZW tworzy zakazy połowu – zgoda, zakazy brodzenia – zgoda, ochronę gatunku – zgoda i skoro jest to odcinek rzeki o charakterze górskim, nacechowany dla tych, którzy płacą specjalnymi opłatami, różnymi dodatkowymi przepisami to, dlaczego dla kajakarzy takich zakazów spływu i innych nakazów zachowania się, takimi odcinkami rzek nie ma?
Moim zdaniem, po to się wydziela dany odcinek rzeki, aby prawa były jednakowe dla wszystkich. Tych łowiących i tych, co są na rzece (przynajmniej w teorii), bo kochają przyrodę. A przecież wystarczy w takiej oazie ciszy (górskie nizinne odcinki rzeczki płyną głównie lasami) zachowywać się tak, jak wędkarz – pstrągarz. I wszyscy byliby zadowoleni.