PSY III i 1/3 (część druga), czyli wyginam śmiało ciało
użytkownik 42354
2010-07-09
Całe popołudnie upłynęło naszej trójce bardziej na gadaniu , niż na wędkowaniu. Moi nowi koledzy, okazali się ludźmi pełnymi humoru i pozytywnej energii. Posiadali przy tym tyle entuzjazmu do wszystkiego , co związane z wędkarstwem, że od razu stało się dla mnie jasne, iż ta znajomość, będzie trwała już zawsze. Jakże łatwo jest oceniać ludzi na pierwszy rzut oka. Zazwyczaj słowo „gliniarz” wywołuje u rozmówcy grymas na twarzy. Tym większym zaskoczeniem wydawał się być nagły wybuch mojej niezaprzeczalnej sympatii dal tych przewesołych facetów. Dzięki nim zrozumiałem, że w Policji też pracują porządni ludzie.
Jak się łazi non stop w tę i z powrotem, a na dodatek głośno się gada i śmieje, to ryby raczej uciekają z łowiska. Nie było więc mowy o jakichkolwiek braniach. Nie żałowałem jednak, że zgodziłem się na ich towarzystwo. Podczas moich wypraw, bardzo cenię sobie samotność, ale też nieziemsko lubię poznawać ciekawych ludzi. Podsumowując, owi goście pasowali mi do kolekcji. Do samego zmroku w obozie panował ruch jak na krakowskim rynku. A to czarnego Dodge”a szliśmy oglądać, a to znów moja Zafira wzbudzała zainteresowanie, a to grill przygasł, albo po aluminium trza było w krzaczory polecieć. Jednak kiedy nadszedł zmierzch…..
Całe towarzystwo zamilkło. Marcin i Janusz, jak na komendę zaczęli chodzić na palcach. Patrzyłem na nich z pewnym rozbawieniem, bo wiele czynności wykonywali podobnie, by nie rzec - jednakowo. To chyba takie skrzywienie zawodowe. Grunt, ze nie było konieczności prosić ich o zachowanie ciszy. Byliśmy już na „ty”, więc Janusz zapytał:
-Mirek, a co byś doradził, lekko łowić, czy coś ciężkiego założyć? Znam ten zbiornik, ale przyznam szczerze, że w tym miejscu jeszcze nigdy nie byłem.
- Noo kurcze, ale placyk jest super! Zachwycił się Marcin.
Opowiedziałem więc kolegom jak wygląda dno, gdzie są zawady, jakie gatunki podchodzą i na co przeważnie łowię. Wysłuchali moich rad i postanowili, że zrobią jak powiedziałem. Zazbroili więc zestawy i zajęli miejsca po moich obu stronach. Jako że siedziałem w środku, jeden zestaw utopiłem jakieś dwadzieścia metrów od brzegu, a drugi posłałem zgodnie z granicą wytrzymałości sprzętu, czyli aż pod przeciwległy cypel, który był oddalony o jakieś 120 metrów. Myślę, że mogłem wtedy wycisnąć odległość metrów dziewięćdziesięciu. Na żyłkę obydwu wędek założyłem klinowe ciężarki, które już od szczytówek położyły żyłki na dnie.
Jak się miało okazać, było to posunięcie bardzo trafione. Zapadła ciemna noc. Gdyby nie blask dwóch gazowych lamp, które podświetlały od dołu otaczające nas drzewa, można by pomyśleć, że straciliśmy wzrok. Czarna smoła spowijała cały świat. Dosłownie czuło się lepkość tej czerni. Niebo tylko nieznacznie odcinało się od reszty otoczenia. Było duszno jak diabli i nawet psy we wsi milczały, ba , nawet komary nie próbowały nas dręczyć. Sygnalizatory milczały. Panowała tak głęboka cisza, ze słyszałem bicie własnego serca. Jedynym odgłosem, jaki dało się wychwycić z tła, był syk gazu, który zasilał nasze lampy. Janusz już drzemał, a Marcin niespokojnie wiercił się na fotelu.
Około dwudziestej trzeciej, lampki sygnalizatorów zaczęły mrugać swoimi kolorowymi ślepiami. Co rusz , ciszę przerywały piknięcia, ale żadnych brań nie było. Kiedy już i mnie oczy zaczynały się kleić, przeciągły sygnał postawił nas na nogi. To wędka Janusza dała o sobie znać. Marcin spojrzał z ukosa, a ja podskoczyłem z fotela. Janusz wprawnie podjął wędzisko. Mocny, karpiowy kij ugiął się znacznie, a mój kolega wymamrotał:
-B i i i i n g o o o…..
Widziałem jak Janusz przechyla wędkę i manewruje spokojnie. Żyłka to odwijała się z terkotem, to wracała na szpulę. Jednak jakoś więcej słyszeliśmy terkotu, niż było widać zwijania. To musiało być coś ciężkiego. Janusz ze spokojem rozpracowywał zdobycz. Także druga wędka dała o sobie znać. Tym razem podjął ją Marcin. Odwrócił się w stronę Janusza i z uśmiechem oznajmił:
- Spoko szefuniu… się robi!
Całe szczęście, że Januszowa ryba odchodziła w lewo, bo Marcin bez problemu wylądował węgorza, a ja mu go podebrałem. Nie był okazem, ale miał te swoje sześćdziesiąt centymetrów. Januszowi szło nieźle, ale ryba uparcie uciekała w lewo. Chodził kilka kroków w bok, to znów wracał na stanowisko.
-Ale jazda! Dobrze Mirku, że te żyłki opuściłeś na dno. Rzucił.
Istotnie, numer z ołowiem okazał się strzałem w dziesiątkę. Uratowało nas to przed katastrofą. Ryba wreszcie się zmęczyła i Janusz spokojnie naprowadził ją na podbierak. Marcin pomógł szefowi podebrać rybę, a ja, szczęśliwy, że moje przeczucia się sprawdziły, świeciłem im moją led-latarką. Wyobraźcie sobie leszcza. Niby nic takiego, ryba jak ryba. Ale wyobraźcie sobie króla leszczy. Miodowo złoty, z domieszką brązu, z oczami jak ognie piekielne w blasku białego światła. Pomiar zaparł mi dech w piersi. Czegoś takiego nie widziałem jak wędkuję. Miał siedemdziesiąt trzy centymetry i ważył równo pięć kilogramów. Czytałem o podobnych okazach, oglądałem zdjęcia, ale nigdy na żywo nie widziałem takiego lecha. Nie jakaś tam żyletka, ale prawdziwy król, wyholowany z dziewięciometrowej głębi.
-No bracie, widać, że masz intuicję. Janusz pogłaskał moje ego.
Następnie przerzucił zestawy i znów nastał spokój.
Było już dobrze po pierwszej, kiedy na moim bliższym zestawie uwiesił się węgorz. Sznurowadło wróciło do wody. Po krótkiej chwili, Marcin też wypuszczał takiego węgorka, a po kilku minutach Janusz uczynił to samo. Potem ja , a następnie znów Janusz i Marcin po kolei uwalnialiśmy takie same sztuki. Uwierzycie? Same sznurowadła. No ale przynajmniej coś się działo. Nieraz bywa, że przez całą noc nic się nie powiesi. Miałem nadzieję, że będzie to udany wypad, bo ciśnienie od kilku dni utrzymywało się w granicach tysiąca hektopascali, klimat też był niezmienny, a z doświadczenia wiem, że choć duszno, takie choć oko wykol, ciemne noce, zazwyczaj obfitują w brania. No i tak sobie dumałem, aż nagle jak nie przywali! Popatrzyłem z niedowierzaniem, a Marcin z diablim uśmiechem oznajmił:
- Ha, ha, ty to masz nerwy. No bierz go!
No i wziąłem. Ale by radość nie była zbyt wielka, w momencie zacięcia, usłyszałem przeciągłe trrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr. Skąd ja znam ten efekt, kiedy wirująca szpula odwija żyłkę na pełnym luzie?
- NO TO PO SPRAWIE! Ryknąłem.
Cholera jasna! Jak mnie zcina sen, to zawsze mam to samo. Zapominam o włączonym wolnym biegu kołowrotka. Wszystko się zamotało na amen i po zawodach. No co zrobisz, jak nic nie zrobisz?! Poruszyłem kijem kilka razy. Żadnego oporu. Koledzy patrzyli na mnie ze zdziwieniem, a mnie było głupio, że się tak skompromitowałem.
-I tak poszła. Wymamrotałem , i zacząłem się oddalać ze stanowiska. Chciałem się oddalić, by wydostać zestaw z wody i by zejść z oczu kolegom, wobec takiego blamażu. Chciałem sobie usiąść gdzieś dalej i zająć się rozplątywaniem tej puszystej peruki, bo nie miałem zapasowej żyłki. Kiedy zrobiłem kilka kroków, kij omal nie wyleciał mi z rąk. Oczy mi się zaiskrzyły, poczułem napływ gorąca na twarzy. Ruszyłem powoli za ciągnącą rybą. Amortyzowałem szarpnięcia kijem, a kiedy opór malał, odchodziłem od stanowiska w stronę drogi. Musiałem mieć ciekawy wyraz twarzy, bo Janusz i Marcin , zwijali się ze śmiechu.
Tańczyłem z kijem jak pijana baba z miotłą. Podciągałem, luzowałem i krok po kroku oddalałem się w ciemność. Padła propozycja, że koledzy przyniosą mi rękawice i żeby tak…. Za żyłę ją! Ale odmówiłem, bo ciągnąc za żyłkę, nie miał bym możliwości amortyzowania zrywów ryby. Tak więc dreptałem dalej. Janusz pognał do Dodge”a i włączył światła drogowe i szperacze na dachu. Zrobiło się jasno jak w dzień. Rybsko nieźle się ze mną bawiło, ale po dłuższej chwili poczułem, że traci siły. Ataki były coraz słabsze i słabsze, aż wreszcie ustały na dobre. Uświadomiłem sobie teraz, że kumple posprzątali wszystko ze stanowisk. Zniknęły fotele, podpórki, skrzynki i inne gadżety. Dzięki temu, moja żyłka nie napotkała żadnych przeszkód w trakcie pojedynku z rybą. Chciałem coś powiedzieć, ale Janusz odezwał się pierwszy:
- Połóż ten kij i odbieraj żyłkę!
Natychmiast wykonałem polecenie. W końcu to Pan Władza wydał rozkaz. Odłożyłem wędzisko z peruką i już byłem przy nim. Janusz, zaopatrzony w skórzane rękawiczki, zaciągał żyłę, a ja odbierałem ją i układałem obok. Marcin tańcował na brzegu z podbierakiem. Wykonywał przy tym niezwykle komiczne ruchy i podśpiewywał śmiesznie zmienionym głosem:
- „Wyginam śmiało ciało! Wyginam śmiało ciało! Dla mnie to….. mało!”
Razem z Januszem, jak na komendę parsknęliśmy śmiechem. Janusz ,rechocząc serdecznie powiedział:
- Ty. Młody. Przestań jak pragnę zdrowia, bo kopne w kalendarz!
Ale Marcin kontynuował swoje popisy. Kiedy w świetle reflektorów, na czarnej tafli wody zamajaczył biały brzuch, Marcin przyjął postawę bojową, z gracją wariata podstawił podbierak i z małpim uśmiechem, wypinając tyłek, wyseplenił :
- Ooooo! Złapałeś lybkie!
Janusz, zwijając się ze śmiechu, uniósł żyłkę nad głową, usiłując nakierować rybę na podbierak, a ja również ledwo żywy z uciechy, rzuciłem się na pomoc Marcinowi. Ten jednak zdołał sobie poradzić bez mojej pomocy. Ryba była w podbieraku. Właśnie wydostaliśmy zdobycz na ląd, kiedy Marcin, chcąc chyba wykonać taniec tryumfalny, wykonał dziwny ruch nogami i … poleciał na plecy wprost do wody. Chciałem mu pomóc się wydostać, ale Janusz powstrzymał mnie słowami:
- Zostaw. Niech sobie powygina ciało jak należy. Jak Boga kocham, ja przez niego kiedyś zejdę na skręt kiszek. Ty wiesz co on mi na patrolu wywija? Ja już mam swoje lata i choć wiem, że śmiech to zdrowie, to powiadam Ci, on mnie tymi swoimi numerami wykończy. Musieli by mi płacić szkodliwe za niego. Taki Czesio z „Włatcuf Móch” … kapujesz?
Kaprzysko miało szesnaście kilo żywej wagi. To największy świniak jakiego złowiłem do tej pory, ale też nigdy się na takie ryby nie nastawiam, ponieważ nie bawią mnie takie ryby. Wolę raczej mniejsze karpie. I muszę tu przyznać, że karpie trafiam zawsze jako przyłów. A jeśli już złowię karpia, to w granicach wymiaru ochronnego, do 3 kilogramów wolności nie zwracam - z premedytacją, chyba że limit przekroczę. I z prawdziwym bólem serca uwolniłem ten okaz. Nie powinno być w naszych wodach takich ryb. Jedyną uciechą jaką miałem z tego okazu, był fakt, że udało mi się go wydostać z wody, pomimo splątania żyłki. Ten karygodny błąd z wolnym biegiem, pozostanie dla mnie nauczką. Muszę jeszcze powiedzieć, że dopingowany przez Marcina, pół dnia poświęciłem rozplątaniu żyłki. No i odniosłem sukces.
W sumie, spędziliśmy nad wodą cztery dni. Zapewniam, że mógłbym napisać jeszcze ze trzy opowiadania z serii „PSY”, bo to co się działo wtedy na łowisku, jest po prostu niemożliwe do opisania w kilku linijkach. Jedyne określenie, jakie przychodzi mi do głowy, to… cyrk na kółkach do kwadratu! Naprawdę każdemu życzę takich kompanów. Oni zawsze, przy każdym spotkaniu, są źródłem ogromnej uciechy.
Więc pamiętajcie, by zawsze wozić ze sobą wędki i mieć je na widoku. Może traficie na ten sam patrol?
GHOSTMIR.