Wańka wstańka
Stanisław Pluszczewicz (Stachu)
2017-06-26
" Zdrada, suweren, hańba, targowica, zaprzaństwo ... " i inne wyciągnięte z lamusa, nie pasujące do naszych czasów dyrdymały. Szabelki i halabardy na ścianach, portrety pary prezydenckiej przepasane kirem na telewizorach, wszechobecne cierpiętnictwo, martyrologia i modły. Zakotłowało mi się w głowie! Półsen, półjawa, taki letarg przy włączonym telewizorze, z którego straszyły mnie rządzące pajace, przydupasy "Naczelnika państwa". To efekt zmęczenia po nocnym dyżurze i przygnębiających wizytach w domach prawdziwych Polaków. Megalomania naczelnika i jego świty dawno już przekroczyła granice absurdu. Patrzeć tylko, jak przyjdą surduty, żupany i powrócą rajtuzy, by gwardia Jarosława poczuła się w tym swoim teatrze ważniejsza, bardziej historyczna, bardziej polska. "Historyczne" przygłupy torują sobie drogę na Wawel, bo brakuje im już w kraju miejsca na pomniki. Niechby się bawili w te swoje inscenizacje pseudo historyczne, niechby się bawili w wojsko, ale na Boga, niech się odczepią od normalnych ludzi i niech przestaną nam urządzać życie. Niech przestaną nam szkodzić, bo nie mają przecież wyłączności na rację. Nawet mi nie jest szkoda jednostek wartościowych, które dały się porwać prądowi i nie potrafią, bądź nie chcą odejść, bo liczą, że coś tam może ugrają pośród tego stada prostaków i kozojebców. Te prymitywne indywidua, dorabiające ideologię do swoich nieporadnych kłamstw, do spółki z TVP gwałcą mi rozum! Przecież oni traktują nas, jak gawiedź z "Konopielki".
W dziejach ludzkości idee rodziły się i umierały, a szaleńcy nie raz dokonywali destrukcji wypracowanego ładu społecznego i wywoływali wicher zniszczenia. Tak było w zamierzchłych czasach, a teraz mamy XXI wiek i o wiele większą świadomość. Prawa natury nie mogą być przecież deptane przez ludzi u władzy, którym gniew zagłusza logiczne myślenie.
Uznałem, że jestem tego wart, aby podarować sobie tę odrobinę luksusu, sprzedałem telefon, którym obdarował mnie operator za to, że jestem jedyny i wyjątkowy, i opłaciłem startowe na wyprawę morską z kolegami z koła nr 28 Warszawa - Ursynów. Przecież moja przedpotopowa Nokia posłuży kolejne 20 lat, a poza tym i tak nie umiałbym się tym nowym posługiwać. Wyznaczony wczesnowiosenny termin z powodu wiatru nie wypalił. Siedziałem tak sobie, w czwartkowe Boże Ciało na kanapie przed telewizorem i letargowałem się w oczekiwaniu na komunikat pogodowy. Szarpały mną wielkie emocje, bo oto po wielu latach uczciwości miałem dać się skusić i wędkować w tarle. Ja, który sentymentalizuję proste sprawy i rozczulam się nad przysłowiowym rozdeptanym motylkiem, miałem jechać nad Morze by oddać się nieetycznemu wędkowaniu. Kombinowałem tak i kombinowałem, aż poszedłem po linii pomiędzy skrajnościami i zakręciłem młynkiem modlitewnym. O sprzyjającą aurę. Pogodową także.
Z letargu wyrwał mnie przeszywający ból. Nagle, poczułem silne ukłucie w okolicach pachwiny. Co to ? Przeraziłem się nie na żarty! Cholera, toż to otworzył mi się w kieszeni nóż, na widok naszej rzeczniczki rządu, która w towarzystwie silnie pomarszczonego, długowłosego, siwego jegomościa, z niedopasowaną szczęką wciskała mi kit na temat poczynań przepełnionego butą i arogancją multiministra od wszystkiego i prezydenta od niektórych Polaków. Szyderczo – kurewski uśmiech nie schodził im z oblicza, a szkła okularów pierwszej kłamczuchy w państwie aż zaparowały ze szczęścia. Triumfowali. Rozpływali się ze szczęścia – Teraz K.rwa My.
Nie da się podejść, z umiarkowanym, choćby zrozumieniem do ich ciągłych dywagacji na temat „określonych sił”, czy „pewnych kręgów”. Mierzi mnie już branie pod siuś „wyjątkowej” części narodu, przerażają fantazje nawiedzonego, obawy zakompleksionego i mitologie osobiste głównodowodzącego. Oni cały czas obrażają nasze myślenie. J.bał ich pies! Diagnoza jest prosta: aftoza nawrotowa, czyli kapiczioza. Zalecenia także: przeczekanie.
Sms od Prezesa ocalił mi życie i przyrodzenie. Jest potwierdzenie wyjazdu. Wstałem, wyłączyłem telewizor i wzdrygając się strzepnąłem z siebie to całe robactwo, potem otworzyłem szerzej okno i przegoniłem demony. (??!!)
- Co to ja wczoraj jadłem? Nieważne! To i tak „ich” wina. Ważna, to jest szybka reakcja, jak z wypożyczką. Tylko ona pozwoli zapobiec rozwojowi zakażenia - zatwardzenia mózgu, znaczy. Może, nie zawsze …
Z powodu napięcia przedwyjazdowego pokłóciłem się z pasażerem niedoszłym, naszym sędzią, który miał zastąpić kołowego arbitra, Rysia. Zniosłem do samochodu klamoty, zapakowałem psy i pomknąłem na działkę, skąd następnego dnia miałem wyruszyć do Władysławowa. Pupile podrzuciłem żonie (byłej), by po raz pierwszy od ośmiu lat udać się na wyprawę wędkarską bez psiego towarzystwa. Skleroza, to sympatyczna i wydawałoby się niegroźna przypadłość, bo można zaśmiewać się oglądając po raz kolejny ten sam film. Na przykład. W żart można obrócić to, i tamto, zwalając winę na amnezję. Czasami. Nie za często, bo inaczej, to zapominanie utrudnia bardzo życie. Wyparła,ta Stara Cholera naszą rozmowę sprzed 3 miesięcy i o żadnym wypadzie nic nie wiedziała. Zaprosiła na wolne dni koleżusie i nie będzie się przy nich obtykała z jakimiś kojotami. Jeszcze weźmie i któryś użre. Przecież psy nie lubią pijaków, a wypitych bab, to już w szczególności. Wiadomo, że one są moje, ale raz na jakiś czas mogłaby z nimi zostać. Coś tam pościemniałem, czegoś naobiecywałem i w piątek po śniadaniu dałem dyla. Porzuciłem najbliższych i udałem się do Nowego Dworu, skąd miałem odebrać pyskatego sędziego.
- Aleś pan nerwowy!
- Pan też niezgorszy … - przywitałem pasażera.
Droga zajęła nam, nie jak kalkulowałem 5, ale 7 godzin. Nic nie było w stanie popsuć mi dobrego nastroju, nawet korki na przebudowywanej „7”. A zresztą: w miłym towarzystwie, to czas szybko leci. (…)
Półmetek sezonu skłania do refleksji:
Turniej 3 Tafli (2X Jeziorko Dziekanowskie + Gnojno) wygrał Marcin Milczarski, przed Michałem Dąbrowskim i Andrzejem Stenclem.
Łaśmiady (28 i 29.01) - Mistrzostwa podlodowe na wyjeździe zdominowali Andrzej Stencel, Mieczysław Gajc i Jacek Patrzykowski. Dwaj pierwsi zajmowali swoje miejscówki na lodzie, w poszczególnych turach z wiarą w sukces i nie ruszali się z nich do końca. Jacek inaczej. Tropił Justynę, żonę prezesa, która nie tylko na lodzie wykazuje się wielkim wyczuciem i instynktem łowcy. Jak mówią chłopaki, to przy Justynie zawsze idzie połapać.
Kobiałka (02.04) Mistrzostwa w spławiku wyłoniły starego - nowego dominatora. Jest nim Piotrek Grycan, który jeszcze nie raz nam dupala złoi.
Za Piotrkiem byli Paweł Bralski, Paweł Falkowski i pozostałych 42 zawodników.
Do „Pucharu Domu Wędkarza” musieliśmy podchodzić dwa razy, bo 23 kwietnia, aż 50 (!) zawodników nie potrafiło w Wildze złapać ani jednej ryby. Jedynie ja zaliczyłem kontakt i nieudany hol jakiegoś zmanierowanego karpiszona. Urwał się z przyponem. W dogrywce 04.06 zdominowali nas „obcy”.
W Serocku (14.05) było nas też dużo. Czterdziestu ośmiu startujących w zawodach kołowych, to piękna frekwencja. Marek Krejdyner z dwoma konkretnymi szczupakami zajął najwyższe miejsce na podium, a poniżej stanęli Piotrek Grycan, też z dwoma, ale ciut krótszymi i Grzegorz Kaczmarek z jednym, ale konkretnym. Były jeszcze inne szczupaki i okonie, ale podium było zbyt małe, abyśmy się tam wszyscy pomieścili.
Wyjazdowe na Zyzdroju, to był spektakl jednego aktora – Piotrka Grycana.
Trzy szczupaki podparte okoniem na spinningu i przeszło 9 kilo konkretnych leszczy na spławiku, gdzie następny zawodnik miał o połowę mniej, robi duże wrażenie.
Tyle się już tego odbyło, a ja dopiero z jednym dyplomem i to raptem za szóste miejsce. Zauważyłem, że mój nieodżałowany Boluś zabrał ze sobą mojego wątpliwego farta wędkarskiego, bo od tamtego czasu nie widziałem na oczy żadnego pucharka. Może na Bałtyku przełamię tę niemoc ?
Przed „Pomorzanką” przywitała nas wiecznie uśmiechnięta gęba Waldeczka, który przyjechał z żoną wcześniej. Byli też już Grzesiek, Mirek, Marcin, Paweł i Rafał. Też z żonami. Rafał zabrał nawet teściową, żeby przypilnowała dwójki nieletnich. Grześka córa pilnowała się sama. Kolejno dojeżdżali: Włodek, Paweł, Darek i Piotrek. Potem Prezes z żoną Justyną, Bogusiem i Januszem. Andrzej i Miecio dołączyli na końcu.
Zawsze to powtarzam i będę powtarzał: „Pomorzanka”, jej klimat + odpowiednie towarzystwo to kwintesencja relaksu, wędkarstwa i tego wszystkiego, co człowiek do szczęścia potrzebuje. Słynny Jacek Zawada jako kapitan okrętu … . Nic, poza pogodą nie mogło nam popsuć tego, tak długo wyczekiwanego rejsu. Atmosfera była tak elektryczna, że czułem, jak się unoszę. Szczęście to niepojęte! Gdyby nie to, że szyper zarządził zbiórkę na „Mistralu” o 3:30, to pozbawiony obowiązku opieki nad moimi pupilami mógłbym tam siedzieć do rana. Zająłem pokój z moim nowym przyjacielem, sędzią Jurkiem. Zbytnio nie ściemnialiśmy i położyliśmy się na krótki odpoczynek. O 3:00 pobudka, szybka kawa i do portu. Potem losowanie stanowisk i wypłynięcie.
Morze było spokojne, było ciepło, a po pokładzie rozchodziła się mgła. Orzeźwiająca i tajemnicza. Powodowała bajeczną scenerię, jakby filmową. Czułem się, jak na pirackiej fregacie, czy innym galeonie. Zewsząd dochodziły złowieszcze odgłosy skrzypiących desek. Zwiastowało piękną przygodę. Mistral, to 32 metrowy drewniak, szpetny i pękaty, jak wańka wstańka. Tak też się zachowywał przy przechyłach bocznych. Trzeba też przyznać, że nie jest on demonem prędkości. Gdyby powoził ktoś inny niż Jacek, to miałbym duże obawy, czy dowiezie nas na dobre łowisko. Chociaż jeżdżę na morze od kilkunastu lat, to z wstydem przyznam, że nigdy z nim nie pływałem. Nie, żebym unikał jego 8 metrowych łódek, ale jakoś się tak układało. Parokrotnie byłem z Łowczym na „Marinero”, to łódź w podobie do tych, jakimi wcześniej Zawada woził wędkarzy. Lubiłem za to usiąść w „Pomorzance” i posłuchać, jak Jacek „kituje” i przy drinku, za stołem prezydialnym, nakręca żądnych emocji amatorów morskich połowów. Trzeba przyznać, że bajerę, to on ma, niczym Cejrowski, czy ten wąsaty pan ze „Zwierzyńca” i potrafi człowiekowi fantazję uruchomić.
Nie wiem ile płynęliśmy, wiem tylko, że wypaliłem mnóstwo cygaretów i obsmyczyłem ze 3 kubany kawy. Kiedy silniki zaczęły zwalniać, to wszyscy, nawet ci, wydawałoby się głęboko drzemiący ruszyli pospiesznie do swoich stanowisk. Stanąłem przy wędce. Po lewej miałem Rafała, a po prawej Waldeczka. Stanął. Kuter, znaczy. Rzuciłem blisko, po lekkim skosie i czekałem aż pilker opadnie. Głębokość około 70 metrów, dryf nieznaczny i pozycja wymarzona – miejsce na rufie. Doszedłem. Dna, znaczy. Tylko zamknąłem kabłąk i nastąpiło uderzenie, zacięcie, chwila i zejście. Podbicie, i kolejne uderzenie. Zacięcie, krótki hol i spad. Opuściłem ponownie do dna, zamknąłem kabłąk i kolejna ryba. Po zacięciu szarpnąłem jeszcze raz, żeby nie przeżywać kolejnego rozczarowania i rozpocząłem mozolny hol. Ryba pulsowała rytmicznie i szła wolno ku powierzchni. Spojrzałem w lewo po pokładzie, spojrzałem w prawo na Waldeczka. Wszyscy, w wielkim skupieniu ciągnęli ryby. Zewsząd dochodziły też znajome odgłosy: sapanie, mlaskanie, mruczenie i klepanie po łbach. Ja, ze swoim nie spieszyłem się zbytnio, żeby przez nerwowy hol nie stracić ryby. Trwało to dosyć długo, nawet, jak na tę głębokość. Błysnęło się wreszcie pod lustrem wody i po chwili wyciągnąłem dorsza na powierzchnię. Rozczarowanie! Solidny sześćdziesiątak, ale zapięty centralnie za ogon. Podniosłem go nad wodę, żeby przełożyć przez reling i wtedy. Wtedy wystrzelił 140 gramowy pilker i przeleciał mi koło ucha. Potem zawrócił i jak sprężyna uderzył w wędkę, a plecionka owinęła się kilkanaście razy wokół szczytówki. Myślałem, że zemdleję ze złości! Ileż to ja wtedy wyrzuciłem z siebie brzydkich słów, i to jednym potokiem. Zacząłem rozplątywać (bez okularów) i uruchamiałem się coraz bardziej, co czynności tej przecież nie sprzyja. Sąsiedzi mieli już po 2-3 ryby, a ja. Ja byłem w czarnej dupie, ze splątanym zestawem i bez okularów, których przecież 2 pary na wyjazd zabrałem. Stałem tak, jak ta pipa grochowa, flakowaty i kreatywnie pusty, a wokół mnie wszyscy ciągali dorsze. Postałem tak jeszcze dłuższą chwilę, potem spojrzałem w niebo, pooddychałem spokojnie, sięgnąłem po nóż, odciąłem zestaw, założyłem nowy i opuściłem go do wody. Już miałem zamykać kabłąk, kiedy usłyszałem sygnał.
- To nic, dopiero zaczynamy i nie dziwne, że jak nasi piłkarze muszę zawsze konkurencję gonić – pomyślałem. Usiadłem spokojnie na ławeczce obok szczęśliwego Waldeczka. Dwa dorodne, tłuściutkie dorsze w jego kaście spoglądały na mnie mętniejącymi oczami. Nieszczerze pogratulowałem sąsiadowi i wziąłem się za przezbrajanie wędki, bo kuter ruszył pełną parą, a to znak, że czeka nas dłuższy przelot. W końcu zmieniłem kij na inny i założyłem kołowrotek z grubszą plecionką.
- Dryf niewielki, więc popracuję w wolniejszym opadzie – wykombinowałem.
Po trzech fajanach silniki zwolniły i szyper rozpoczął ustawianie łódki. Walnąłem puszkę coli, tak na odbeknięcie, przypaliłem kolejne cygaro i stanąłem przy relingu. Odrzuciłem przynętę na dwadzieścia metrów, pomimo, że czułem wyraźnie podmuchy wiatru na twarzy. Odchodząca, więc powinno się przy burcie. Pilker opadał wolniej niż poprzednio, chociaż głębokość i waga przynęty taka sama. Kątem oka widziałem, kiedy koledzy osiągali już dno i wtedy przeładowałem, zamknąłem kabłąk, znaczy i w pełnej gotowości oczekiwałem uderzenia z opadu. Decyzja była słuszna, bo za chwilę poczułem pobicie i to podwójne.
Lekko dociąłem i rozpocząłem holowanie. Dumny, jak nie wiem, co, pompowałem do góry rozbrykane towarzystwo i rozglądałem się, czy aby wszyscy widzą mój sukces. Niestety, nikt mnie nie podziwiał, bo każdy był zajęty swoim. Gdybym mógł, to celebrowałbym tę chwilę do końca rejsu, ale wypadało przecież ryby wylądować i łapać kolejne. Przecież to zawody i to w dodatku o Mistrzostwo Koła.
Skróciłem męki dwóm sympatycznym wzdęciakom i polowałem na następne. Troszkę uruchomił mnie mój rywal największy, Darek „Kotlet”, który przyszedł z dobrymi radami naukowymi i sugerował mi jakieś inne kąty natarcia. Zlałem jego uwagi, bo zobaczyłem w nim adwokata Kraśniaka, któremu miałbym jakoby miejsca użyczyć, a znany jestem przecież z tego, że lubię kolegów blokować … .
Rafał odpłacił później Kotletowi pięknym, za nadobne.
Do przejścia dołapałem jeszcze pięć ryb, żadna mi nie spadła i nic nie podhaczyłem.
Na śródokręciu poczułem się swobodniej, więcej miejsca i jakoś lepiej mi szło. Mogłem dalej rzucać i połapać sobie na leniucha, bo ławeczkę miałem tuż obok. Kolejne dwa dublety, zero podhaczonych i żadnej niewymiarowej. W sumie 9 ryb, w tym jedna, około 70 cm. Milimetry zabrakły do tej, którą złapał Piotrek i miałbym wreszcie pucharek.
Ostatecznie, to i tak pogodził nas Kotlet, który złapał następnego dnia dorsza jeszcze odrobinę dłuższego. Że nie podhaczam, to niewątpliwie zasługa tego, że nie podbijam przynęty zbyt szybko i nie za wysoko. Sobotni mój sąsiad łapał agresywnie i wiele ryb zacinał poza pyskiem. Różne są szkoły. Ale szkoda, że nie wszystkie zostały przez niego należycie na karku nacięte. Przecież to je dyskwalifikuje i nie są brane pod uwagę przy mierzeniu. Ściślej, to nie powinny.
Spłynęliśmy o 19 tej, potem prysznic, posiłek i szybko do łóżka, bo w niedzielę zbiórka o 3:00, już w porcie.
Wylosowałem miejsce przy samej szyprówce. Byłem niezadowolony, bo miejsca mało, i to, ani rzucić, ani bezpiecznie rybę wylądować. Jak się później okazało, to miało ono duże plusy. Otóż, przez otwarte drzwi szyper dopingował swoich pupili: „Łobuza” Marcina, mojego najbliższego sąsiada i Prezesa na dziobie. Częściowo trafiony kolor przywieszki i częściowo wykorzystane uwagi, nie do mnie skierowane, zadecydowały, że ciągnąłem rybę za rybą. Zdarzały się też dublety. Szedłem ostro i zanosiło się, że wypadnę zdecydowanie lepiej, niż w sobotniej turze, kiedy to wylądowałem pośrodku stawki. Przy dłuższym przelocie obszedłem pokład, żeby poszpiegować kolegów i natknąłem się na Marcina, Millera znaczy. Zagadnięty o urobek, odbąknął coś o dziesięciu, ale na oko widziałem, że w kaście jest zdecydowanie więcej.
- Może, to sprawka podhaczonych ? – pomyślałem. Marcin nie był skory do rozmów. Niewyraźny jakiś taki, pod Rutinoskorbin podchodzący. Nie dokuczałem, więc cierpiącemu i oddaliłem się, by natknąć się na uchachanego Kotleta, który stosując swoje naukowe metody połowu dochodził do perfekcji – z jego skrzyni ryby wręcz się wysypywały. I nie były to małe sztuki, żadne tam niedorostki, tylko dobrze odkarmione osobniki.
Justyna, w swoim dziewiczym rejsie spisywała się bardzo poprawnie, tylko zabrakło dziewczynie sił, żeby z nami rywalizować. Często odpoczywała na ławeczce. Może, gdyby Prezes założył jej normalnego, prostego pilkera, a nie jakiegoś krzywulca, to miałaby więcej satysfakcji. Napotkany dalej Andrzej AS 28 Stencel opowiedział mi o swojej niesamowitej przygodzie z ogromną rybą, która przez kilka minut silnie murowała i nie dała się oderwać od dna, by w rezultacie zmasakrować cały zestaw na solidnej plecionce. Pocieszające, że są jeszcze takie ryby. Pocieszył nas też Jacek Zawada, który, jako wybitny ekspert i doświadczony wędkarz zauważa poprawę kondycji naszego dorszowego stada.
Chyba to prawda, że ludzie są tacy, jakimi chcesz ich widzieć, bo mój nowy przyjaciel sędzia Jurek, okazał się bardzo poprawnym facetem. Pewnie, co sugerują mi koledzy, mam naprawdę zaburzoną optykę. Trzeba się będzie do jakiegoś specjalisty wybrać, albo ziół może popróbować.
Optykę, tę nazwijmy ją, wizualną mam jeszcze w normie, bo dobrze oceniłem wyniki Millera. Najnormalniej ściemniał, ale to jego sprawa i jego taktyki „bolących zębów”. W sobotę ponad, a w niedzielę prawie trzydzieści ryb dało mu upragniony tytuł Mistrza Koła nr 28 Warszawa – Ursynów w Wędkarstwie Morskim za rok 2017. Prezes był drugi, Marcin Kobuz trzeci, Kraśniak czwarty, a mój niedoszły mentor, Kotlet, piąty. Ja, załapałem się na ostatni dyplom, za miejsce szóste. W sumie złowiłem 40 ryb. Jestem bardzo zadowolony.
Dziękuję moim kolegom za wspólny rejs, uczciwą rywalizację i niezapomnianą atmosferę. Dziękuję Jackowi Zawadzie, Grześkowi Turskiemu za gościnę i sędziemu Jurkowi, także za wyrozumiałość do mnie.