Zaloguj się do konta

Rekordowy okoń - moja wyprawa


Był ciepły letni dzień. Postanowiliśmy razem z mamą wybrać się do Świnoujścia, zrobić niespodziankę ojcu, który kurował się w sanatorium. Zabrałem ze sobą wędki, gdyż wiedziałem, że tato z chęcią weźmie udział we wspólnym, rodzinnym wędkowaniu. Mama miała nam kibicować, a przy okazji, korzystając ze słonecznego dnia, opalać się na leżaku. Rodzic był trochę zaskoczony tą niespodziewaną wizytą, ale ucieszył się na nasz widok, a jeszcze bardziej, kiedy zobaczył pokrowiec z wędkami na moim ramieniu. Postanowiliśmy, że przespacerujemy się plażą i dojdziemy do ujścia Świny, pod latarnię morską. Ojciec codziennie rano wędrował tą trasą, była modna w uzdrowisku i obserwował też wędkujących przy wiatraku wędkarzy. Miał rozpracowane łowisko i wiedział, w którym miejscu najczęściej pojawiają się ryby. Mama zajęła się swoją opalenizną, ale od czasu do czasu zerkała na nas, przeważnie jak coś większego udało nam się wyciągnąć. Dziwnie łowiło się w tym miejscu. Trzydzieści metrów od brzegu, na dnie, leżała faszyna i trzeba było uważać jak się rzuca zestawem. Łowiliśmy na dość ciężkie gruntówki, z trzydziestogramowymi ciężarkami. Jedną wędkę zarzucałem przed, a drugą za faszynę, w pierwszym przypadku brały płocie, a w drugim okonie. Wolałem jednak dobrać się do garbusów i ryzykując utratę wielu ciężarków, nie mówiąc o hakach, posyłałem oba zestawy poza pas zaczepów. Miałem przez to trochę mniej brań, ale za to więcej emocji, bo pasiaki były przyzwoitej wielkości. Często trafiały się nawet ponad półkilowe okazy. Najgorzej było wtedy, gdy nie zacięło się brania. Od razu można było pożegnać się z ciężarkiem, mimo wysoko podniesionego kija i szybkiego nawijania żyłki na kołowrotek. Jednak, jak ryba była już zapięta na hak, jakoś dawało się przeciągnąć ją przez faszynę, a hol przy brzegu odbywał się bez problemów.
Chyba było już po śniadaniu, bo coraz więcej ludzi zaczęło się zbierać przy wiatraku. Tacie, tym razem, łowienie nie szło tak dobrze jak mnie, ja co chwilę holowałem przyzwoitego okonia. Nie mogłem jednak poradzić sobie z coraz większą ilością kibiców, którzy zaczęli mi dopingować, zagadywać i rozpraszać moją uwagę. .Przestałem łowić skutecznie, w tempo, prawie na wyczucie, nie widziałem subtelnego wyginania się szczytówki, ale za to ciągle mówiłem : Przepraszam, będę zarzucał, uwaga !
Musiałem odsapnąć od tego zgiełku, jedną wędkę zwinąłem i odstawiłem przy leżaku, a drugą machnąłem daleko za faszynę, a za przynętę posłużyła spora rosówka. Tato też sobie odpuścił, położyliśmy się na kocu i zaczęliśmy się opalać. Zawiedzeni kibice powoli się rozeszli i można było trochę odpocząć w ciszy i napawać się szumem fal, dochodzących od pobliskiego morza. Rodzic zaczął trochę przysypiać, niewiele brakowało bym poszedł w jego ślady, to chyba od tego ciągłego wpatrywania się w szczytówkę wędziska, spoczywającą już od dłuższego czasu w bezruchu. Moje ciało powoli zaczęło oddawać się w słodkie objęcia Morfeusza, ale jeszcze w półśnie zauważyłem, że nie tylko czubek, ale całe wędzisko dostało ataku febry i drży na potęgę. Zareagowałem błyskawicznie, że aż wystraszyłem zaspanego ojca i dopadłem, jak sprinter, do kija. Mocno zaciąłem, podniosłem wędkę do pionu i zacząłem w tempie ekspresowym zwijać linkę. Opór jak na okonia był o wiele za duży, cały zestaw trzeszczał w posadach i za chwilę mogło być po wszystkim, tym bardziej, że zacięta ryba zbliżała się do pasa zaczepów. Pewnie sandacz, albo węgorz, powiedział tato. Zdołałem to coś doholować do faszyny i teraz, albo pęknie żyłka , lub coś innego, kręciłem korbką kołowrotka ile fabryka dała. Jakoś poszło, ryba wyszła, na szczęście, z zaczepów, a teraz mogłem pozwolić jej trochę się zmęczyć, by nie mieć niespodzianek przy brzegu. Ojciec, już całkowicie przebudzony, czekał z podbierakiem zanurzonym w wodzie, a ja naprowadzałem potężnego..........okonia do środka. Znowu, nie wiadomo skąd, zebrał się tłum, wokół mnie i medalowego okazu.
Jakiego pięknego karasia pan złowił, zgrabna trzydziestolatka w skromnym bikini, składała mi gratulacje. To nie karaś, to lin, nie widzi pani, że jest żółty, włączył się do rozmowy pan ze sporą nadwagą. Nie wyprowadzałem ich z błędu, tylko zacząłem zwijać wędki. Podejrzewam, że już dzisiaj nie połowimy, rodzice zgodzili się ze mną, więc zaczęliśmy się pakować, z zamiarem powrotu do miasta. Zabrałem ze sobą dziesięć dużych okoni, na czele z moim rekordowym, ważącym, jak się później okazało 2,15 kilograma. Pozostałe ryby, a było ich trochę, podczas łowienia były sukcesywnie oddawane naturze. Cała rodzina zadowolona była ze wspólnie spędzonego dnia, najbardziej chyba ja, a najmniej mama, bo trochę za bardzo się podpiekła na słoneczku. Zyskałem w jej oczach jakby większy szacunek, obiecała nawet, że będzie częściej kibicować nam chłopom w wyprawach wędkarskich.

Opinie (3)

Jaś

Dosyć szczegółowo opisałeś wypad z rodzicami nad Świnę.Tylko pozazdrościć takiego okazu, jak również pozostałych okoni.Na pewno zabawa była przednia,pozdrawiam i życzę podobnych sukcesów.............. [2009-05-03 22:53]

miniek6

Ładna historia! Jak dla mnie na 5!!! Ja jak dotad nie zlapałem jeszcze nawet wymiarowego "tygryska" :( ale staz mam malutki i czasu niewiele. Gratuluje połowu i czekam na kolejne opisy bo ciekawie kolega opowiada :) POZDRAWIAM! [2009-05-04 08:59]

użytkownik

5 [2013-05-24 11:40]

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za komentarze Internautów.

Czytaj więcej