Rosyjskie węgorze
Jan Stanisz (stan)
2009-07-03
Był koniec września, jak na rozpoczynającą się jesień dosyć ciepły i suchy.
Pojechaliśmy z ojcem na małą rzeczkę Płonię w okolicach miejscowości Okunica. Wybraliśmy stanowiska niedaleko jej ujścia do jeziora Miedwie. O tej porze roku, jak przekonywał mnie tato, rozpoczynała się wędrówka węgorzy, między innymi, przez tą niewielką rzeczkę wiodła ich trasa. I właśnie na węgorza, przede wszystkim, mieliśmy polować.
Na miejsce przyjechaliśmy w piątek po południu, a zakończenie wędkowania zaplanowaliśmy na sobotni późny ranek. Mieliśmy ze sobą mnóstwo świeżych rosówek, namiotu nie braliśmy, bo chcieliśmy całą noc aktywnie łowić. W razie deszczu zawsze mogliśmy schować się pod pałatki, z którymi, na rybach, nigdy się nie rozstawaliśmy Odcinek rzeki, od jeziora Lubiatowo do Miedwia, nie był zbyt głęboki, ale za to, okresowo, szczególnie wiosną i jesienią, bardzo rybny.
Swoje stanowisko wybrałem po długim rekonesansie kilometrowego odcinka cieku, była to mała zatoczka ze wstecznym prądem i trzymającą się w niej drobnicą. Próbowałem nałapać trochę żywczyków na nockę, ale rybki były zbyt szybkie, a ja za bardzo widoczny. Udałem się więc w okolice mostu samochodowego, gdzie zawsze można było liczyć na jakieś uklejki, gdyż wytworzyło się tam niewielkie oczko, z prawie stojącą wodą. Miałem w wiaderku już dziesięć rybek i przeniosłem się bliżej mostu.
Spojrzałem w wodę i dostrzegłem dużą rybę stojącą niedaleko brzegu. Co to za okaz, czemu się mnie nie boi, zbliżyłem się bardziej, a ona dalej odpoczywała w zupełnym bezruchu. Co jest grane, wziąłem długi kij znaleziony w trawie i dotknąłem nim rybę. A ona nic. Podrywkę miałem zawieszoną na długim drągu za pomocą sznurka, położyłem ją pod, jak się okazało na brzegu, klenia i płynnym ruchem wyrzuciłem go na brzeg. Co ci się stało, czyżbyś był chory, obejrzałem go dokładnie, na grzbiecie miał dwa przecięcia, już zagojone, ale widoczne. To chyba od tego był taki nieruchawy. Co prawda, na trawie zaczął szaleć i robić fikołki, ale ciekawe czy przeżyje.
Zrobiło mi się go szkoda, zmierzyłem jego długość i wypuściłem na wolność. Przy odpływaniu, 65-centymetrowy kleń zdążył mnie jeszcze solidnie ochlapać. Wróciłem do ojca, skomentowałem mu całe to zdarzenie, lecz odniosłem wrażenie, że nie za bardzo mi uwierzył. Weź się lepiej za łowienie, a na opowiadanie bajek przyjdzie czas, jak będziesz miał wnuki.
Nadeszła noc, rosówki na zestawach gruntowych spokojnie sobie pływały, a świetliki na szczytówkach ani drgnęły. Zjedliśmy późną kolację, wypiliśmy kawę i zabijaliśmy czas na rozmowie. Dobra, koniec tej sielanki, idę sprawdzić swoje przynęty. Gdzie ci się tak spieszy, przecież nie było nawet puknięcia.
Sprawdzę dla pewności, zakręciłem kołowrotkiem pierwszej wędki i poczułem opór. Tato mam rybę, to chyba miętus, weź latarkę i mi przyświeć. Rzeczywiście, pierwsza ryba trafiła do siatki, a za chwilę druga, tego samego gatunku, z drugiego zestawu. No i co, brań nie widać, ale ryby są. Na pewno wzięły jak jedliśmy kolację i dlatego je przegapiliśmy, a potem zaczepione już nie walczyły, tylko stały jak baranki. Coś mi się wydaje, że to ty siedzisz jak baranek, ja idę znowu sprawdzić wędki. Przecież minęło dopiero pięć minut. Nie szkodzi, korona z głowy mi nie spadnie. Mam następną, ale to węgorz, chodź szybko, bo mi zaraz ucieknie. Rodzic, już z większym zapałem ruszył do mnie z latarką i sam zaczął sprawdzać co się dzieje z jego kijami.
Jedną wędkę całkiem zwinąłem i postanowiłem łowić na tzw. czuja. Zarzuciłem zestaw blisko brzegu na małą uklejkę, a ręką cały czas trzymałem za blank . Po pięciu minutach znów nastąpiło delikatne puknięcie, niewidoczne na szczytówce. Podciąłem w tempo i za chwilę wyholowałem następnego, jeszcze większego węgorza. Brania trwały aż do północy, później zza chmur wyszedł księżyc i wszystko się uspokoiło.
Nastąpiła grobowa cisza , nic się nie działo z zarzuconymi przynętami, a w przyrodzie nastał śródnocny letarg. Nagle spokój zakłóciły czyjeś głośne kroki i odgłosy rozmowy, przynajmniej paru osób. Tato, ciekawe kto o tej porze wybrał się na spacer, to chyba kontrola, albo wędkarze zmieniający stanowiska. Okazało się, że przyszło do nas trzech Rosjan i zaczęli łamanym polskim, z nami rozmawiać. Pewnie stacjonowali na pobliskim, wojskowym lotnisku. Zapytali, czy nie chcemy kupić węgorza, bo akurat mają parę na zbyciu. Jak nam pokazali te ryby to o mało nie dostaliśmy zawału, z wrażenia. Każdy z węgorzy miał nie mniej niż metr długości, a ważyły na pewno ponad dwa kilo każdy. Przyznajcie się na co je skłusowaliście ? Pany, my nie kłusownicy, my mamy legalnie postawiony sznurek, jedynie na sto haków i codziennie go sprawdzamy, a łowimy tylko na małe jazgarze. Podziękowaliśmy za ryby, ale jak zobaczyli moje miętusy to koniecznie chcieli się ze mną zamienić, bo jak mówili, węgorze im się już przejadły. Nie miałem zbytniej ochoty na handel wymienny i podziękowałem im.
Już więcej niespodzianek tej nocy nie mieliśmy, ani nieoczekiwanych gości, ani ryb. Czemu nie zrobiłeś podmiany ? Tato, przecież wiesz, że nienawidzę tłustych węgorzy i kłusowników. Kiedy, spakowani, szliśmy w stronę stacji kolejowej, jeszcze raz zajrzałem do oczka, przy moście. Ciekaw byłem, czy mój, wielki kleń odpłynął, czy też stoi tam nadal. Wszystko wskazywało na to, że sobie poradził i odpłynął, albo trafił w ręce rosyjskich kłusoli.