Sette Cama - wędkarskie przygody

/ 4 komentarzy / 36 zdjęć


Pragnienia czasem się spełniają. Mieszkam w Gabonie, tutaj też wędkuję. Niestety, w okolicy Libreville nie jest łatwo złapać coś poważniejszego. Dlatego chciałem się wybrać w miejsce, gdzie to „coś” istnieje. W Gabonie jest to, tytułowe Sette Cama. Mała wioska, położona na mierzei oddzielającej ocean od laguny Ndogo. Park Narodowy, zakaz odłowu ryb, no oprócz na potrzeby lokalnej, nielicznej społeczności, więc ich tam nie brakuje. Organizujemy ekipę. Jest nas trzech: ja, Marius i Gregoire. Mamy do pokonania ok. 600 km samochodem, z tego polowa asfaltem. W końcu, po dogadaniu terminu, ruszam 17 lutego o 6 rano, jeszcze przed świtem. Byliśmy pełni nadziei i zapału. Droga choć nieznana mija szybko. Po 12 godzinach docieramy do laguny, skąd ma nas zabrać na miejsce, łódź z ośrodka. O zachodzie słońca dopływamy do Sette Cama. 

Przed sobą mamy trzy pełne dni wędkowania. Zanim zaśniemy montujemy sprzęt, aby nazajutrz o 6 rano rozpocząć zabawę. A właśnie, organizator przedstawił, zaproponował nam ogólny program: wyprawy codziennie od 6 rano do ok. 10 i wieczorem od 16 do ok. 21. początkowo nas to zdziwiło, jak to? a co z resztą dnia? Ale po pierwszym dniu było jasne: między 10 a 16 jest zwyczajnie za gorąco. Do dyspozycji mamy łódź motorową z przewodnikiem. W ośrodku oprócz nas jest jeszcze sześciu afrykanerów z RPA. Ci jednak, od razu widać, choćby po sprzęcie, że są profesjonalistami. Nazajutrz startujemy o świcie, do laguny, na rozgrzewkę. Sprzęt w miarę lekki: wędki o cw do 80 gram, kręcioly o wymiarze 4000 i plecionki 40-50 lbs. A na przynętę, między innymi, spróbowałem popka mojej konstrukcji, którego nazwałem „alkoholowym”, fotki wszystko wyjaśniają. 

Gdy tylko dotarliśmy na miejsce, na rezultaty nie czekaliśmy zbyt długo, małe karanksy łapiemy jeden po drugim. Niestety mięliśmy kilka złych zacięć… No ale ponoć tak bywa. Wracamy na obiad i czekamy do wieczora na poważniejszą grę. Sporo czasu, więc korzystamy z kąpieli w ciepłym oceanie z przepiękną plażą. O 16 ruszamy na cypel mierzei, tam gdzie jest wpływ oceanu. I rozpoczynam poważne sprawuszki. Sprzęt mocniejszy, bo nigdy nic nie wiadomo. Ja mam średni tzn. wędka 40 lbs kołowrotek Penn Spinfisher 650 z plecionka 80 lbs i popper 80 gr. Tak, że wiem, że na big game jest stanowczo za cienki. Koledzy cały czas rzucali, ja się szybko zmęczyłem i przeszedłem na grunta. Pierwsze branie, czyli najmilszy dźwięk jaki może usłyszeć wędkarz: bzzzzzzyt! Niestety ryba uciekła, spięła się. No ale jest drugie… Kilkanaście minut walki i ryba ląduje na brzegu. Pobijam mój życiowy rekord: Rocha 20 kg! Po sesji foto wraca do siebie. Tego wieczoru mam jeszcze niedużego Otolita, którego zabieramy na kolację. 

Nasz ośrodek jest dobrze wyekwipowany: pokoje z łazienką i klimatyzacją ale życie po wędkowaniu toczyło się w barze. Następnego ranka całe przedpołudnie chodzimy z przewodnikiem po dżungli ale szczęścia nie mamy i żadnego zwierza nie zobaczyliśmy, no oprócz sporego warana. Wieczorem znowu płyniemy na cypel. Brania są ale nic poważnego: kilka płaszczek, Łucjanów, Karanksow i Otolitów. Jesteśmy zadowoleni ale z niedosytem, że nie było czegoś większego. Za to afrykanerzy łapią sporego Lucjana, którego, niestety, tuż przy brzegu, zjada rekin oraz ładnego piętnasto kilowego Karanksa. Trzeciego, ostatniego dnia, o świcie, płyniemy na lagunę. Najpierw rzucamy poperkami. Po chwili kolega ma branie: duża barakuda wyskakuje z wody i „zjada” popka. Zacięcie i… zerwana przynęta, przypon wytrzymał ale puściło kółko łącznikowe. Widać musiało być mocno poluzowane. No nic, rzucamy dalej. Mam branie, nieduży Lucjan.

 Zmieniamy metodę, trolling. I łapiemy dwa fajne Lucjany oraz dwie Barakudy. Ostatniego wieczora idziemy tam gdzie afrykanerzy, na druga stronę, od oceanu. Tam może zdarzyć się wszystko, od maluchów po dużego Kapitana czy Lucjana, no i choć mało prawdopodobne: Tarpony. Osobiście chciałbym ale w duchu wiedziałem, że z moim sprzętem nic nie wskóram. Podglądamy afrykanerów, którzy łapią małe Karanksy.


My długo rzucamy ale bez efektów. W końcu o zachodzie słońca mam maluszka, dobre zacięcie i praktycznie bez walki wyciągam Karanksa. Zapada noc, jeszcze trochę rzucamy, i przenosimy się na grunta. Kolega na zakończenie łapie niedużego Lucjana. Nazajutrz, szczęśliwi ale ze sporym niedosytem wracamy do siebie i wyciągamy pierwsze wnioski.
Przede wszystkim sprzęt. Na poważne ryby musi być wysokiej klasy, tu nie ma miejsca na sknerstwo. Po drugie kondycja fizyczna, bez niej w tropiku człowiek pada momentalnie. Wreszcie trzeba wybrać odpowiedni moment jeśli chodzi o pływy morskie. W przypadku Sette Cama minimalny stan powinien być rano i wieczorem, ponoć wtedy są najlepsze brania. My trafiliśmy na dokładnie odwrotną sytuację. Jeśli kiedyś będę miał okazje trzeba wrócić do Sette Cama!

 


4.9
Oceń
(15 głosów)

 

Sette Cama - wędkarskie przygody - opinie i komentarze

ZielanZielan
0
Cudne miejsce oraz niesamowite ryby, dla nas egzotyczne. Szczególne uznanie za alkoholowy popek :) (2014-02-26 11:44)
aldentealdente
0
Piękna przygoda! Podoba mi się dojazdowa droga na łowisko! Jest równiusieńka jak stół, a nie jakieś doły i wykroty, na których można urwać podwozie :-)) Pzdrawiam i piąteczka:-) (2014-02-26 22:00)
pompipspompips
0
Fajny wpis pozazdrościć tylko egzotycznego klimatu i życzyć coraz większych ryb. 5 Pozdrawiam. (2014-03-07 09:54)
pawel75pawel75
0
Bosko po prostu ! Prześliczne miejsce, nie tylko rybek ale i całego otoczenia szczerze zazdroszczę ! Pozdrawiam i oczywiście ***** zostawiam. (2014-03-24 18:00)

skomentuj ten artykuł