Ślepia bestii - zdjęcia, foto - 13 zdjęć
Tego dnia, osobom obecnym na biwaku, nie dopisywały humory. Kilka dni z rzędu lało non stop i ziemia była zupełnie przesiąknięta. By nie taplać się w błocie, wycinaliśmy trzciny wokół pobliskiego bajorka i układaliśmy je na terenie obozowiska. Trzcina jednak co kilka godzin znikała wdeptana w błoto i trzeba było zaczynać od nowa. Gdyby nie ta pogoda, już dawno wszyscy wrócilibyśmy do domu.
Niestety samochody moich kolegów były szerokie, długie i ciężkie, a co za tym idzie, każda próba pokonania drogi wyjazdowej kończyła się niepowodzeniem, a dodatkowo jeszcze powodowała dalszą degradację tej drogi. Jedynie moje stare i wysłużone Tico było zdolne przejechać po tym bagnie, bo było lekkie i nie tak szerokie. Zatem mój wehikuł, posłużył jako środek transportu dla naszych żon i pociech. Przy wydatnej pomocy kolegów, pustym samochodem wydostałem się z doliny, zabrałem upaćkane błotem małżonki z dziećmi i odwiozłem je do domów. Nie chciałem jednak zostawiać przyjaciół w tym mokrym piekle, więc wróciłem, by dotrzymać im towarzystwa. W namiotach, pomimo że były okopane, cuchnęło stęchlizną i pleśnią.
Cały nasz dobytek był wilgotny. Ryby nie chciały brać, drewno nie chciało się palić i ogólnie wiało nudą jak rzadko. By podbudować podupadłe morale, wymyślaliśmy różne mecyje. Kilka razy, nocą, wyciągaliśmy po dwa, góra trzy węgorze. Łukasz, syn Kolegi Mirasa, dowoził nam zaopatrzenie na skuterze. Został z nami, bo to już chłopak siedemnastoletni i dość twardy zawodnik. Za każdym razem wracał z zakupami oblepiony gliną jak legendarny Golem. Ten urlop będziemy wspominać do końca życia jako jedną z największych, wakacyjnych porażek.
Jedyną łącznością z żonami, były telefony komórkowe które ładowaliśmy w samochodach. Łukasz przebierał się z nudów w skafander przeciwchemiczny „OP-1” z wojskowego demobilu i brodził wokół po kolana w wodzie. Wyglądał w tym ubranku jak rasowy kosmita, tym bardziej że zakładał dodatkowo maskę przeciwgazową, więc trochę poprawił nam humory. Kilka razy dziennie, chodziliśmy z saperkami na drogę. Kopaliśmy rowy w poprzek drogi, bo było dla nas jasne, że jeśli nawet wróci słońce, woda w głębokich dołach i koleinach, nadal będzie nas skutecznie powstrzymywać przed wyjazdem.
Arek, młody żonkoś, bardzo już odczuwał rozłąkę z żonką i dwuletnim synkiem, co dało nam sposobność do niezłego ubawu. Miras i ja, posiłkowaliśmy się dość niecenzuralnymi wiązankami. Nerwy, nerwy i jeszcze raz nerwy. Za dnia, nasze wędki nie wzbudzały żadnego zainteresowania wśród ryb, a nocą brały tylko węgorze, ale nie z tych wędkarskich snów, tylko takie…. wielkości większej rosówki. Byliśmy źli na wszystko dokoła. Rozmowy stały się krótkie i zdawkowe, słowem… mieliśmy dość tej wyprawy. Piątego dnia nastąpił przełom.
Około dziewiątej rano, chmurzyska nagle się rozstąpiły, a świat utonął w blasku słonecznych promieni. Z nieba ,runął na ziemię piekielny żar. Wilgoć nagromadzona w warstwach wdeptanej w błoto trzciny zaczęła parować. Zrobiło się duszno i nieprzyjemnie. Pot spływał nam po skórze, a wokół zaroiło się od wszelkiej maści owadów, które rzuciły się na nasze spocone ciała. Istne okropieństwo. Pootwieraliśmy namioty na przestrzał i porozwieszaliśmy wilgotne śpiwory. Cały dobytek nadawał się do suszenia, więc mieliśmy zajęcie aż do południa. Po akcji wietrzenia namiotów, poszliśmy już tradycyjnie poprawić meliorację drogi. Woda z kolein już pospływała, ale trzeba było teraz wyrównać co głębsze koleiny. Mieliśmy nadzieję, że już nie będzie lało i droga wreszcie wyschnie.
Po kilku godzinach pracy, w efekcie zabójczego skwaru, opadliśmy z sił. Po powrocie do obozu włączyliśmy radio, a tam usłyszeliśmy komunikat. Głosił on, że poprawa pogody będzie postępować. To poprawiło nam humory pomimo zmęczenia. Gdy nastał wieczór, wszyscy trzej zasiedliśmy przy wędkach. Jak to mieliśmy w zwyczaju, każdy z nas umieścił w łowisku po jednym zestawie gruntowym z kukurydzą i białymi robakami, a na drugi powędrowało mięsko, czyli niezawodne na tym zbiorniku rosówki. Ja się wyłamałem, bo miałem dość sznurowadeł, więc założyłem zamiast rosówki fileta z dość sporej uklei. Rybom też chyba poprawiał się nastrój, bo na ciemniejącej tafli pojawiły się oznaki spławiania się ładnych sztuk. Wszyscy wiemy, że jak się ryba spławia, to i brania są zapewnione.
Nie trzeba było długo czekać. Już około dwudziestej pierwszej Miras zaciął karpia. Nie był to okaz, ale w naszym towarzystwie karp o wadze dwóch i pół kilograma, jest mile widziany. Wszystko wskazywało na to, że będzie to udana zasiadka. Systematyczne zanęcanie przyniosło efekt. Dźwięk sygnalizatorów co jakiś czas przerywał ciszę i co rusz następowało lądowanie jakiejś rybki. Jedne większe inne mniejsze, ale każdy hol dawał nam wielką satysfakcję, bo najgorsze co może się przytrafić podczas nocnej zasiadki, to zero zajęcia dla wędkarza. No więc mieliśmy co robić i to wystarczyło do szczęścia. Mnie upodobały sobie karasie, bo jako jedyny w towarzystwie, używam koszyczków zamiast oliwek. Zawartość zaś mojego koszyczka, wyjątkowo spodobała się karasiom. Mawiam nieraz, że nawet wolę kilogramowego karasia od dwukilogramowego karpia, bo takie karasie to rzadkość, a karpie… wiadomo.
Kolega Miras twierdzi wtedy, że to rzecz dyskusyjna i kwestia gustu, a ja mu przyznaję rację, ze wskazaniem na więcej racji będącej po mojej stronie. To takie nasze koleżeńskie docinki. Arek targał leszcza za leszczem, a niektóre z nich były nawet ładnymi okazami. Dziwnym trafem, tylko kukurydza przyciągała ryby, a rosówki i mój filet, pozostały nienaruszone. Tak łowiliśmy do drugiej w nocy. Gdy brania ustały, mieliśmy na koncie po kilka dość ładnych sztuk. Pogadaliśmy chyba do trzeciej, a potem, jak można się domyślać, polegliśmy w fotelach. Miras pochrapywał melodyjnie, a Arek mlaskał co chwila przez sen. Ja pracuję po nocach już od kilkunastu lat, więc sen się mnie nie ima, przynajmniej nie w tych godzinach.
Obserwowałem, jak księżyc połową swego pyzatego oblicza, odbija srebrne światło wprost na taflę wody. Na jej powierzchni, rozłożył się jednolitą warstwą całun mgły, jak utkany z najprzedniejszego jedwabiu woal. Ten jedwabny opar, kołysał się spokojnie, poruszany ledwie wyczuwalnym falowaniem powietrza, snuł się pośród zatoczek, grzązł w ścianach trzcinowisk. Gdy mgła usiłowała się na te trzciny wdrapać, z płaskiej, białawej powierzchni powstawały twory, które majestatycznie znikały w oddali. Te obrazy powoli mnie usypiały. Było tak cicho, że gdyby nie odgłosy generowane przez moich śpiących towarzyszy, ta cisza była by nierealna.
Nagle, do moich uszu dotarł dziwny szmer. Uniosłem głowę z niepokojem wpatrując się w zarośla. Nic jednak nie zobaczyłem, oprócz czarnych sylwetek krzaków. Opadłem na fotel, ale po chwili znów dotarł do mnie ten dźwięk. Nastawiłem uszu i teraz już wyraźnie słyszałem to coś. Dźwięk przypominał odgłosy, jakie towarzyszą przeciąganiu przez krzaki ciężkiego worka, lub innego przedmiotu, przez osobę, która się przy tym męczy i sapie. Włosy zjeżyły mi się na karku i poczułem dreszcz na ciele. Kiedy sapanie było już bardzo wyraźne i bliskie, dreszcz zimna przekształcił się w falę gorąca, a po plecach spłynęła mi strużka potu. Chciałem zawołać kolegów, ale głos zastygł mi w gardle. Powolnym ruchem sięgnąłem po podpórkę od bata, a drugą dłonią zapaliłem lampkę „led” którą miałem na czole.
Wstałem powoli i odwróciłem się w kierunku dziwnych odgłosów. Kiedy spojrzałem w tę stronę, w świetle lampki rozbłysły ogniste ślepia! Odskoczyłem krok do tyłu i z przerażeniem szukałem odpowiedzi na pytanie, co to jest za stwór. Ślepia potwora świdrowały mnie na wylot. Czy to ogromny pies? Czy może wilk? Czy jeszcze inne stworzenie? Moi przyjaciele spali, a ja miałem koszmarnego stracha. Sięgnąłem do lampki i zapaliłem trzeci, najmocniejszy strumień światła. Wtedy dopiero spostrzegłem, że to, co uważałem za ślepia bestii , jest niczym innym, jak oczami bobra, który z sobie tylko znanych pobudek, postanowił przytargać na to właśnie miejsce gałąź pokaźnych rozmiarów. Bobrzysko puściło gałąź i spojrzało na mnie z wyrzutem, jak gdyby chciało powiedzieć:
-No i czego się gapisz mamlasie? Weź se poświeć do d… , bo blindujesz tą świecarką po oczach i pracować nie można!
Uśmiechnałem się do siebie i zagadnąłem robotnego futrzaka:
- No i czego się tłuczesz po nocy wariacie? Spać nie możesz do ciężkiej cholery?
A pan bóbr, na moje słowa uniósł wielki łeb do góry i tak jak krótkowidz czyta ogłoszenie na słupie, spojrzał na mnie badawczo, pokazując przy okazji potężne siekacze i głupkowaty wyraz „twarzy”. Odwrócił się, złapał za gałąź i podciągnął ją na odległość półtora metra ode mnie, po czym z nonszalancją oddalił się w krzaki. Ale wielkie było to stworzenie! Nie miałem pojęcia, że bóbr może być tak duży.
W ciągu godziny odwiedził mnie jeszcze trzy razy, za każdym razem targając nową gałąź ze sobą. Gadałem do niego, a on ustawicznie mnie ignorował. Gapił się tylko i sapał. Za pomocą komórki zrobiłem bobrowi zdjęcia, ale robione po ciemku takie fotki są marnej jakości. W pewnym momencie Miras się przebudził i ziewając zapytał:
- Tyyyyy… mnie się śniło, czy ty żeś z kimś gadał?
Odparłem spokojnie:
- Tak... gadałem z sąsiadem, ale jemu też nie biorą.
Dalej już były same nudy. Nic się nie działo i nie było by o czym pisać, gdyby nie fakt, że około szóstej rano, truposz którego moczyłem całą noc, nagle ożył. Na wodzie nie było już mgły, a słońce skrzyło się w kropelkach rosy. Podniosłem powoli wędkę, bo nigdy truposza nie zacinam od razu. Czekałem spokojnie kilkanaście sekund i w końcu zaciąłem.
-Bingo! Krzyknąłem.
Arek i Miras od razu zaczęli działać. Biegali za moimi plecami, raz po raz pokrzykując do siebie nawzajem:
-Gdzie żeś ten podbierak położył?!
- Ja? To ty go miałeś ostatni!
- Ale ty go przełożyłeś!
Zniecierpliwiony zawołałem:
- Wszystko jedno kto go miał, jest potrzebny!
W tym momencie Miras powalił mnie na kolana stwierdzeniem:
- Ty… Mirek, ty się czegoś opiłeś w nocy? Po jakie licho żeś ten podbierak gałęziami przywalił? Co by nie ukradli???
Oświeciło mnie, wiec odparowałem:
- Aaaa… to pewnie sąsiad se jajca robi… ten, co to z nim w nocy gadałem.
Nie było czasu na więcej wyjaśnień, bo oto dokonywało się lądowanie całkiem ładnego sandacza. Osiemdziesiąt cztery centymetry, to dobry wynik, więc z dumą zakończyłem wędkowanie. Bilans nocnego połowu wyniósł: cztery ładne leszcze, dwa karpie około dwa i półkilograma każdy, trzy karasie w wadze od ośmiuset gramów do kilograma i piękny sandacz. Wędzarnia dymiła, palenisko zostało zabezpieczone, a my udaliśmy się na spoczynek.
Po południu z uśmiechniętymi gębami, spożyliśmy ciepłego, pachnącego dymem sandałka. Łukasz dowiózł nam piwko, więc posiłek był po prostu boski! Na samo wspomnienie cieknie mi ślina. Zrobiło się całkiem fajowo. Że pogoda dopisała, z wrzaskiem pognaliśmy nad wodę. Miras z jakiejś starej deski wyciosał maczetą kadłub i dokładając dwie butelki po napojach zmajstrował rodzaj trimaranu. Arek dołożył doń maszt, a ja skleciłem żagiel z tekturowej podstawki od zgrzewki browarów. Wskoczyliśmy do wody i bawiliśmy się jak dzieci. Wreszcie nasz stateczek, gnany podmuchami ciepłego wiaterku, odpłynął w nieznane.
W pewnej chwili, usłyszeliśmy znajomy dźwięk silnika paralotni. Pojawili się na horyzoncie i dość szybko się zbliżali. Kiedy byli nad linią wałów, zauważyłem, że ten, który leciał niżej, szarpie nerwowo za linki i coś przy nich majstruje. Ten wyżej, machał do kolegi. Pierwszy lotnik szarpiąc się z linkami, kiwał się na boki, a czasza paralotni przechylała się dziwnie. Lot był nierówny i nerwowy. Były momenty, ze opadał w dół, aż zamykaliśmy oczy z poczucia grozy, by po chwili wznosić się szybko w górę. Wykręcał młynki i ciągle coś szarpał przy tych linkach.
-Ale się popisuje! Zawołał Arek.
-No… Prosto świr! Zawtórował Miras.
-Albo ma problemy… bo jak nie, to znaczy, że świr! Podsumowałem.
Przelecieli nad nami i po dłuższej chwili, byli już po drugiej stronie jeziora. Już za linią wału i za ścianą drzew, paralotniarz zapikował w dół lecąc jakoś dziwnie przechylony na bok i zniknął nam z pola widzenia. Drugi zrobił jeszcze dwa kółka i w końcu zniżył lot, znikając za wałem. Wtedy odgłos silników nie był już słyszalny. Sprzeczaliśmy się. Jeden twierdził że facet się rozbił, inny , że wylądował i tak na zmianę. Po upływie jakichś trzydziestu minut usłyszeliśmy wycie sygnału karetki pogotowia. Mieliśmy złe przeczucie. Następnego dnia, poszukując w radio komunikatów pogodowych, usłyszeliśmy wiadomość, że: ….Wczoraj, w godzinach popołudniowych, w okolicach Raciborza, uległ śmiertelnemu wypadkowi pięćdziesięciodwuletni (o ile dobrze pamiętam) paralotniarz z Czech.
Ojciec i syn wybrali się na lot i w wyniku błędu w nawigacji, znaleźli się po polskiej stronie granicy. Trzy kilometry od granicy wydarzył się wypadek. Tak sobie dziś myślę, że facet zginął przez swoją pasję. Czy warto tak się poświęcać dla swych zainteresowań? Wiem, że prawdziwa pasja, to również ryzyko z nią związane, ale czy warto? Ileż to razy stąpając twardo po ziemi, byłem w śmiertelnych opałach z powodu wędkarskiej pasji? Kilka razy mogło się to źle skończyć. Czyli niewiele nas różni od tych śmiałków, którzy balansują na skałach na cienkiej linie, latają na kawałku syntetycznego jedwabiu, skaczą na banji. Ale czy warto ryzykować? Pewnie spytacie, dlaczego mam taki dylemat, ale odpowiem na to pytanie dopiero w następnym opowiadaniu, które niebawem się ukaże na moim blogu, a będzie nosiło tytuł „OSTRZEŻENIE”. Pozdrawiam wszystkich serdecznie.
u?ytkownik24522 | |
---|---|
Zdecydowanie piąteczka za opowiadanko, a tak naprawde, kto miał więcej strachu w d...e Ty czy pan Bóbr......hehehe (2010-06-21 19:01) | |
u?ytkownik40353 | |
Fajne opowiadanko daję 5 i czekam na następne pozdrawiam (2010-06-21 19:46) | |
kazik | |
Świetnie napisane . Mirek , potrafisz pisać z polotem i humorem . Świetnie się czyta . Czekam na następne opowiadanie i może byś tak kiedyś napisał w gwarze regionalnej (czyli tej co potrafisz gadać) , to dopiero by było opowiadanie . oczywiście pięć i może nie wszędzie daję komentarze ale wszystko oceniam na pięć . (2010-06-21 21:37) | |
FanAtyk | |
Też się zdziwiłem jak pierwszy raz zobaczyłem na żywo bobra - myślałem że są o wiele mniejsze :) Fajne opowiadanie, czyta się praktycznie samo. Pozdrawiam (2010-06-22 12:57) | |
arturartur | |
Opowiadanie na 5 . Prawda jest taka że nigdy nie wiadomo co może się wydarzyć na zwykłej wyprawie wędkarskiej , czy to na brzegu czy na łódce . Pozdrawiam . (2010-06-22 15:24) | |
zegar | |
Jak zwykle świetny artykuł. Jeśli w nocy taki gość szura i sapie to rzeczywiście można sobie wyobrazić że za chwilę może nas zaatakować nawet lew afrykański. Pozdrawiam... (2010-06-24 11:09) | |
kostekmar | |
Brawo Mirek, nacieraj. Znowu coś wspaniałego. Ostatnio na pewnej pstrągowej rzeczce szerokości około 2m, stojąc po pośladki w wodzie widzialem jak czarny stwór zbliża się do mnie. Potem nurek i konsternacja. Gdzie się pojawi? Może pomiędzy moimi nogami. UFFF, tak sie nie stało. (2010-06-24 16:53) | |
Iwona709 | |
5....SUPER SIE CZYTA ....SUPER PRACUJE WYOBRAZNIA .....ALE CHCIAŁABYM POGRATULOWAĆ RADOŚCI ŻYCIA I TEGO ŻE .....POTRAFICIE .....,,BAWIĆ SIĘ JAK DZIECI;"......A Z WYPRAW ....PRAWDOPODOBNIE NIGDY NIE ZREZYGNUJECIE ......NAWET GDYBY W WODACH POJAWILY SIĘ SMOKI ......TYLKO KIJE ZMIENICIE..... (2010-06-27 16:02) | |
u?ytkownik58380 | |
Oczywiśćie kolejne 5 i plus. OCENA: 5+ (2010-11-12 22:08) | |