Solina i świnka na medal
KRZYSZTOF STANISZEWSKI (feroza)
2013-09-04
Cztery razy zmieniałem termin wyjazdu. Patrzę na prognozę pogody i z chęcią znów bym przełożył całą wyprawę o jeden dzień, ale Krzysiek mnie przeklnie. To on dba o zakwaterowanie. Wczoraj znów specjalnie jechał po klucze od „przystani”. Dzwonię do Okręgu PZW w Krośnie, licząc, że miła Pani z biura będzie miała dla mnie lepszą prognozę, bardziej (choć) obiecującą.
W komórce słyszę ciepły głos, ale treść informacji straszna:
- Niestety, proszę Pana, dzwonił przed chwilą kolega z Polańczyka. Nad Soliną od rana leje i nie zanosi się na zmianę pogody.
- Uf, ja to mam pecha. To tylko trzy dni. Do wczoraj była piękna pogoda. Słońce i bezwietrznie. A dziś? Wieje, chłodniej, a tam jeszcze moczy!
- Co robić?
Jeszcze telefon do WOPR-u. Może oni lepiej widzą?
- Ech, to samo!
- Nie! Nie!
Jest jedno dobre zdanie:
- Od wschodu trochę się przeciera.
Dobre i to. Jadę!
Jadę osobowym. Będzie szybciej. Setkę muszę nadłożyć. Po Krzysia.
- Tylko gdzie się on dopakuje?
- Czego ja tyle nabrałem?
Głupie pytanie. Wszystko się może przydać.
Szybki, smaczny obiadek u Imiennika i dalej w drogę.
Pogoda ciągle niepewna, ale nie pada.
Wczesny wieczór w Polańczyku. Pochmurno, ciemnawo, spory wiatr, bez deszczu.
Szybkie zakwaterowanie. Krótkie powitanie z grupą znajomych z bazy szkoleniowej i prędko nad wodę.
Koledzy przygotują nam drewno na watrę. Jak dobrze mieć i tu przyjazne dusze.
Pierwsze koszyki lądują w wodzie. Strasznie "niskiej" wodzie.
Tak niskiej, że platforma do ćwiczeń płetwonurków, która winna znajdować się lekko pod wodą, sterczy na suchym brzegu. O zgrozo!
Tym razem bolonki zostaną w pokrowcu. Może jutro, o poranku, match? Może.
Noc płynie nam na rozmowie. Mamy o czym pogadać. Dawno nie byliśmy na wspólnym, długim wędkowaniu.
Wiatr zbytnio nie dokucza. Sucho. Nie ma wilgoci. Ciepło. Jak dobrze.
Pierwsze branie. Nareszcie. Leszcz 47cm. Dobrze. Może coś z tego będzie.
Znów świetlik zatańcował. Też leszcz. Następny i kolejny, kolejny. Wszystko
w przedziale: trzydzieści, czterdzieści centymetrów. Nic więcej.
Krzyś uparcie "poluje" na suma. Bez efektu. Ma cierpliwość.
Za plecami trzaska mała watra. Zasługa śpiących kolegów.
Świta. Nic się nie dzieje. Mój match też niczego nie zmienił.
Próba skuszenia karpia też nie przyniosła efektu.
Idziemy na spóźnione śniadanie; może zaliczymy drzemkę.
Na pewno! Guzik ze spania. Dwa zdania:
- Co robimy? Śpimy?
- Śpimy? Niekoniecznie.
Szybko wracamy nad wodę.
Pogoda sprzyja. Nawet słońce zatęskniło za lustrem wody.
Dwudziesta pierwsza godzina wędkowania. Wczesne popołudnie. Ponownie zmieniam przynętę. Zakładam dendrobenę trójkę. Ni stąd, ni zowąd następuje szybkie, płynne uderzenie. Moja lajtowa szczytówka nie tańczy, lecz pięknie się ugina. Piękny, coraz głębszy łuczek. Lekkie podcięcie i… „siedzi”.
- Pracuje, oj, pracuje. Jeszcze jak pracuje.
Koszyk piętnaście gram i kilkadziesiąt metrów żyłki nie stanowią dla rybki żadnego problemu. Szaleje.
- Ech, szaleje.
Mogę mieć problem. Przypon tylko 0,12. Dobrej jakości, ale tylko 0,12.
Haczyk też niebogaty. Dziesiątka z „długą nogą”. Żyłka główna 0,14 z wysokiej półki. Przedni hamulec na małym kręciołku ABU dobrze ustawiony.
Szpula zaczyna grać najmilszą mi melodię. Adrenalina powoli rośnie.
Mój feederek tworzy pięknie odwróconą parabolę. Lekka dokrętka i powolutku zaczynam skręcać.
- Powoli, powoli, powoli; emocje na kołek.
- Spokojnie, spokojnie, spokojnie.
- Kurcze, jak ja lubię te super chwile, pełne niepewności i pytań.
Problem polega, niestety, na tym, że często przez ten swój upór i hołdowanie delikatnym zestawom, przegrywam walkę z „największą”, tego dnia, rybą.
Rybka kreśli szerokie łuki; z lewa na prawo, z prawa na lewo i znów na prawo. Za każdym nawrotem jest coraz bliżej brzegu, ale ciągle bliżej dna niż powierzchni zbiornika. Szybkie zwroty i energiczne ślizgi. Super współpraca.
- O! O! O! Nareszcie się odrobinę pokazała. Krzysiek krzyczy, że to karp.
Protestuję, gdyż dotychczasowa praca rybki, jak i to, co dojrzałem zdecydowanie „są” bliżej jazia; może bardzo dużej płoci, ale „siła” nie ta.
-To będzie jaź, ale…!
Wciąż mam odrobinę wątpliwości. W głowie uruchomił mi się świeży ślad pamięciowy sprzed kilku tygodni, gdy podjąłem współpracę z dużym osobnikiem tego gatunku.
- Ale woda przecież inna!
Rybka ma mocno w nosie nasze rozważania i dalej pracuje „zakosami”, tylko wciąż ciut, ciut bliżej brzegu.
Kolejna lekka skrętka hamulca i rośnie nadzieja, że rybka będzie moja.
- Będzie moja, będzie moja….będzie moja.
Zarzekam się w myślach.
Powoli zbliżamy się do końca walki.
- Tylko ten maleńki haczyk…
Krzyś męczy się z podbierakiem. Nie może go rozłożyć. Pół godziny temu właśnie go złożyłem. Obserwuje go kątem oka i udzielam „bardzo mądrych” rad. Jest. Rozłożony.
Umieszczamy naszego wojownika w podbieraku, za pierwszym „podejściem”.
- Suuuukkkkccceees!
Piękna ryba! Piękny jaź!
Teraz możemy się dokładnie przyjrzeć rybce.
Haczyk bardzo delikatnie „zapięty” na brzeżku (z boku) dolnej wargi; po jej zewnętrznej stronie; już w miękkiej części; tuż przy granicy twardego wałka – skrobaka.
- Dziwne, że nie „odskoczył” podczas tak długiej walki.
Wypinam go bez problemu. Czas na dalsze oględziny.
Pierwsze refleksje:
- Przecież inaczej ma ułożony pyszczek; zdecydowanie od dołu.
- I kształt jego nie taki.
- Rybka jakby bardziej „miękka”.
- No, i te płetwy; jakieś trochę inne.
Jest olśnienie.
- Przecież to świnka. Tak jest – świnka!
Ostatnią rybę, tego gatunku, złapałem ponad trzydzieści lat temu. Jak miło znów ją zobaczyć. Opowiadałem o nich koledze, podczas nocnej zasiadki na rzece Kamiennej, na początku lipca, wspominając jak pięknie walczyły chwytając przynętę na pograniczu szybkiego nurtu, w dotlenionej wodzie, spadającej z kaskady. Wymianę zdań zakończyła refleksja, że to stare dobre czasy.
W Solinie świnka dalej pływa. Miło się o tym naocznie przekonać.
- Jeśli to świnka, to przecież pachnie medalem.
- Fajnie, ale satysfakcja mi wystarczy. Prędki pomiar. Szybkie fotki (trochę za szybkie) i „do wody”.
Kłócimy się o wynik pomiaru. Ja – 47cm. Krzyś widział 48. Już nie będzie korekty. Nie ma to większego znaczenia; była piękna, „złota” i już. Jasne?
Chwila oddechu, nowa przynęta, pełny koszyk i „poleciało”. Kilkadziesiąt sekund, może półtorej minuty i jest piękne uderzenie. Strasznie szybkie, płynne, bez szarpania, drgawek. Przytrzymało.
Zareagowałem z lekkim opóźnieniem. Nie spodziewałem się tak szybkiego, następnego brania. Myślałem, że tego dnia, świnka to wędkarski szczyt moich możliwości. Nie uderzenie, a właściwie - odjazd.
Oczywiście, pudło. Hak golusieńki. Znów czerwony „trójka” i do boju.
- Jaka szkoda, że nie mam takich swojaczków, z kompostu.
Kolejne kilkadziesiąt sekund i znów piękne uderzenie, też odjazd.
Szybki, płynny, energiczny.
Leciutkie, płaskie zacięcie i….pusto. Dlaczego? Szybko zwijam. Nie ma przynęty i nie ma…haczyka. Zdałoby się rzec:
- A nie mówiłem? Masz te swoje lajtowe zestawy! Chciałeś to masz! Na życzenie.
- I tak nie odpuszczę. Zostaję przy fi 12, ale hak o dwa numery wyżej.
Niestety, koniec dobrych brań. To by było na tyle. Jeszcze tylko parę leszczyków. Takich między trzydzieści, a czterdzieści centymetrów
i możemy odpoczywać, podziwiać otoczenie.
Taka cisza też ma swoje dobre strony.
Po kilkunastominutowej drzemce, w ciepłych promieniach słońca, zaostrzył mi się wzrok. Na tyle, że dostrzegłem obok swojego stanowiska coś, co do tej chwili było tylko bezładną stertą kamieni. Oto efekty „nowego spojrzenia”:
Natura potrafi pięknie malować i rzeźbić swoje dzieła.
Wędkowanie do zmroku nie przyniosło już większych efektów. Tylko kilka okoników, na potężne czerwone u Krzysia.
Tym razem kolacyjka i lulu.
Przed świtem szybciutko nad wodę. Piękne gładkie lustro „oblane” poświatą Księżyca. Gładź totalna. Ryby, niestety, też nie zakłócały tego spokoju. O poranku tylko dwa małe karpiki i dwa nieduże jazie zameldowały się do raportu. Trudno. Czas wracać. Szkoda; taaaka pogoda, spokój i uroda miejsca.
Do zobaczenia; może jeszcze we wrześniu.
P.s.: Niestety, Juliana I już nie ma. „Budowle” pozostały i nawet nikt, na szczęście, ich nie niszczy. Tylko „ducha” brakuje. A może już nie brakuje, może już dogląda, z góry, swojej Świątyni Dumania. Może…
Szkoda. Ktoś podjął próbę „pracy w zastępstwie”, ale nic z tego nie wyszło. Nie ta klasa, nie ten styl, nie ten smak. Została legenda.
Wszystkie odstępstwa od norm językowych i zastosowanie zwrotów potocznych zamierzone.