Spotkanie z Moby Dickiem
Mirosław Klimczak (Zander51)
2013-07-30
Dziwnym trafem ten tekst nie znalazł się do tej pory na blogu. A jest to historia sprzed kilku lat, kiedy to z powodu kiepskiego stanu zdrowia i mało komfortowych warunków łowienia przegrałem kolejny pojedynek z rybą życia. Założyłbym się wtedy, że był to metrowy sandacz, ale teraz mam wątpliwości, czy to nie było kolejne , przegrane spotkanie z sumem.. Ale guma wyskoczyła z pyska a u suma to rzadkość. Więc to był raczej metrowy sandacz. Oto ta historia...
Po ostatnich bardzo stresujących dniach związanych i z pracą i z organizacją zawodów ( od maja co tydzień zawody ) wybrałem się dzisiaj na swoje "Eldorado". Wypłynąłem ze stanicy dosyć wcześnie, ponieważ mój " Merkury" znowu ostatnio odmówił współpracy i nie chciał wchodzić na wysokie obroty. Przywykłem już do tego, więc spokojnie powoli płynąłem w dół rzeki obserwując przy dość jasnym niebie co się dzieje dookoła. Las budził się do życia; słychać było pierwsze śpiewy ptaków, bobry objadały się tatarakiem a na wodzie pojawiało się coraz więcej kółek. Wyjątkowo licznie brzegi obsadzone były dzisiaj przez wędkarzy. Ale nic dziwnego, noc ciepła, bezwietrznie no i dzień wolny od pracy. Dopłynąłem na miejsce ciut za późno na moje rozeznanie, ale jednak jeszcze przed wschodem słońca. Zakotwiczyłem łódź w korycie, mając zamiar prowadzić najpierw gumy wzdłuż koryta. Tak brały mi największe sandacze w ubiegłym roku; rzut w koryto, poderwanie od dna, dwa obroty korbką i następował atak. Zacząłem od "francuza" ( bardzo skuteczny ripper kilka lat temu- mój ulubiony ). Kilka rzutów i nic. Zmieniam na rippera Ga-Ma na główce 12 g. Woda dosyć wysoka, więc będzie "szedł " z metr nad dnem. Rzucam w poprzek koryta pod mulisty i płytszy brzeg. Ściągam przez koryto. I jest atak... czuję rybę na wędce. To mały sandacz, bo opór niewielki. Spina się po 5 sekundach. Trudno, ważne, że żeruje. Kilka rzutów i nic. Widzę w pudełku nowy model rippera, tegoroczny zakup. To Traper. Jest brokatowy, może to skusi sandacza. Rzucam pod brzeg i sprowadzam skosem do koryta. Też bez efektu. Zmieniam główkę na 20 g, bo chcę zwiększyć zasięg rzutów. Pewnie będzie szorować po dnie i łatwo będzie o zaczep. Ale muszę coś "kombinować", bo rozwidnia się coraz bardziej i najlepsza pora żerowania sandaczy kończy się. Rzucam na prawo , prawie na środek rzeki. Tam kończy się koryto, zaczyna się wypłycenie i są tam osadzone duże dwa drzewa. Prowadzę rippera spokojnie i nagle atak... Zacinam. Jest duży sandacz. Trzyma się dna nie daje się szybko ściągnąć do łodzi. Ja też się nie spieszę. Nie chcę go stracić. Luzuję lekko hamulec, bo nie wiem jak jest zapięty. Mimo, że łowię na plecionkę i zaciąłem zdecydowanie, to z sandaczami różnie bywa. Jest blisko łodzi. Pompuję go do powierzchni. W połowie wody odchodzi energicznie do dna. I jakby się przykleił. Co podnoszę kij to plecionka ucieka z kołowrotka a ryba nie myśli oderwać się od dna. Przyciskam szpulę palcem. Idzie z dużym trudem. Na powierzchni zrobił kółko ogonem i znowu mocny odjazd do dna. Plecionka gra jak nigdy. To naprawdę duży sandacz, na pewno mój największy. Zaczyna mnie boleć ręka a sandacz nie słabnie. Ile to już czasu minęło ? Z 5 minut na pewno. Znowu podnoszę go z dużym trudem z dna. Płynie pod łódź, ale spokojnie, majestatycznie wręcz. Jest coraz bliżej linki kotwicznej. Robi się dramatycznie. Postanawiam dokręcić hamulec i wygiąć kij w lewo. Udało się , zmienił kierunek i płynie do brzegu. Ręka boli coraz bardziej. Niedawno zbiłem obojczyk i czuję zmęczenie ręki. Postanawiam holować go bardziej zdecydowanie. Mocno zawracam sandacza do łodzi. I to był błąd...Sandacz najwyraźniej zdenerwował się , potrząsnął mocno łbem i ripper wyskoczył z jego pyska... Dzisiaj przegrałem walkę z sandaczem życia. Ile mógł mieć ? Wyjąłem kilka metrowych szczupaków, ale holowanie ich to była bajka w porównaniu do tego, co przed chwilą przeżyłem. Trudno zebrać myśli, trudno przypalić papierosa rozdygotanymi rękami. Nogi też jak z waty...Mam dosyć na dzisiaj. Wracam, choć słońce dopiero pojawiło się nad horyzontem. Postanawiam w drodze powrotnej trollingować. W końcu i tak zmuszony jestem płynąć wolno. Zakładam białego Mannsa 12 cm.. Moja ulubiona guma i najskuteczniejsza na sandacze. Powoli uspokajam się, tętno wraca do normy. Wiem, że będę miał po co tutaj wrócić...Przy zatopionym drzewie jest atak. Po krótkim holu wyjmuję ok.1,5 kg sandacza. Połknął całą gumę, muszę użyć rozwieracza i szczypiec. Niestety krwawi. Na "Litwinowie" zatrzymuję się na kilka rzutów. To druga "bankowa" miejscówka. Sandacz dzisiaj żeruje przecież. Po drugiej stronie, za pasem przybrzeżnej roślinności atak drapieżnika. Rzucam, ale bez skutku. Za chwilę kolejny atak kilkanaście metrów dalej. więc drapieżnik wpłynął do "stołówki". Jest tam płyciej, zanurzone rośliny i zapewne sporo małych rybek. Podnoszę kotwicę i płynę pod tamten brzeg. Znowu zakładam Mannsa i trollinguję. Za chwilę mam zaczep. Podrywam lekko kij i jest potężny atak. Ryba ostro walczy, pływa dookoła łodzi. Po chwili widzę go, to ładny szczupak. Jeszcze kilka odjazdów i podbieram go pewnie. On też zażarł gumę głęboko. Też niestety krwawi. Waga Jaxona pokazuje okolice 4,5 kg. Po drodze spotykam Tomka, który też właśnie wyholował swojego pierwszego wymiarowego sandacza. Robi mi zdjęcia, ale niestety oświetlenie jest niekorzystne. Trudno. Rozmawiam spokojnie z kolegami , którzy przesiedzieli noc nad wodą i nie mieli efektów. Bo jakiś kolega powiedział im ,że pływał cały dzień i w Łynie nie ma drapieżnika i szybko tu nie wróci...Ja mam po co tu wracać...