Stara miłość nie rdzewieje!

/ 11 komentarzy / 4 zdjęć




  • konto usunięte




Czytając komentarze pod moim ostatnim opowiadaniem pt „Kiełbie we łbie”, uświadomiłem sobie jak wielu spośród nas, będąc brzdącami w krótkich spodenkach, przeżywało swoje pierwsze przygody z łowieniem ryb. W znakomitej większości nie były to żadne okazy, ale to wszystko, co pływało w pobliskich rowach, strumieniach, sadzawkach. Kilkudziesięciu Kolegów odniosło się do mojego tekstu w bardzo ciepłym tonie przyznając, że sami w dzieciństwie łowili kiełbie, słonecznice i inne drobne rybki. Dlatego postanowiłem napisać o początkach mojej fascynacji wędkarstwem. Był to okres który pamiętam tak doskonale, jakby wszystko działo się wczoraj.

W mojej miejscowości ludzie wszyscy nawzajem się znali. Było to zaledwie kilkaset rodzin, które swoje domostwa pobudowały na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych. Każdy wiedział o sąsiadach właściwie wszystko. Mieszkałem na wzgórzu, w domu wybudowanym przez ojca i całą wieś widziałem z góry. Teren usiany pagórkami porośnięty gdzieniegdzie kępami drzew, o każdej porze roku objawiał nowe oblicze. Pośród pagórków przycupnęły ciche doliny, w których wiły się strumyki, rowy melioracyjne i rzeczki. Pełno było w okolicy stawów hodowlanych. Nie były to wielkie stawy należące do gospodarstw rybackich, ale małe stawy prywatne. Każdy metr tych strumyków i rowów znaliśmy z kolegami jak własną kieszeń. Podczas naszych szczenięcych wędrówek eksplorowaliśmy każdą dziurę, krzaczek, kępę traw. Doskonale wiedzieliśmy gdzie gniazdują ptaki wszelkiej maści, gdzie mają swoje nory lisy, gdzie można spotkać łasicę czy piżmaka. Znaliśmy okolicę znakomicie i nieraz obserwowaliśmy w naszych rzeczkach ryby, płazy, a nawet gady. Myślę, że to właśnie wtedy zrodziła się w mojej duszy miłość do przyrody i empatia dla wszelkiego życia.

Niedaleko od mojego domu, rzec by można o rzut kamieniem, mieszkał mój kolega imieniem Adaś. Chłopak był o rok ode mnie starszy i rozumieliśmy się doskonale. Każdego dnia, kiedy tylko rodzice spuścili nas z oczu, uciekaliśmy do naszych tajemnych kryjówek. Jak dziś pamiętam głosy naszych matek nawołujących nas do powrotu na kolację. Jednak zazwyczaj był to głos wołający na puszczy. Bywało, że znikaliśmy na całe dnie, nie bacząc na porę obiadową i z pustymi brzuchami taplaliśmy się w naszych strumykach. Od wczesnej wiosny aż po późną jesień wałęsaliśmy się po okolicy podglądając zwierzęta i obserwując wodne stworzenia. A kiedy nadchodziła zima, nic się nie zmieniało. Narty, sanki, ciepłe ciuchy i w nogi! Oj! Daliśmy tym naszym rodzicom popalić! Pamiętam te rękawice oblepione zmarzliną, śnieg w nogawkach, w rękawach, czapki okraszone lodowymi kuleczkami. Ale nasze gęby zawsze były wesołe. Choć policzki szczypały od mrozu, a nogi nieraz bolały z przemarznięcia, dalej szwendaliśmy się po okolicznych lasach, stawach i bóg wie gdzie jeszcze.

Czasami nasze wypady kończyły się niewesoło, bo albo Adaś wpadł po pas do stawu pokrytego cienką warstewką lodu, albo ja się omal nie utopiłem w jakimś bagnie. Zdarzało się że któryś spadł z drzewa, albo wyrżnął jak długi i podrapał się cały. Były siniaki, otarcia, odciski, nadpalone włosy, rany i potłuczenia. A nasze mamy załamywały ręce, zaś ojcowie wymierzali nam kary za niesubordynację. Przeżywaliśmy to wszystko solidarnie i tak samo solidarnie łamaliśmy wszelkie zakazy już następnego dnia. W każdym zakątku naszej okolicy można było się natknąć na szałasy i ziemianki które z zapałem budowaliśmy przy każdej okazji. Kiedy nasze mamy zajęte codziennymi obowiązkami zapominały o naszym istnieniu, uskutecznialiśmy nasze tajemnicze plany i podprowadzaliśmy po cichu wszystko co mogło się przydać na wielkiej ucieczce. Mama długo nie wiedziała jak to się do licha dzieje, że giną z domu różne rzeczy.

To zniknął nóż kuchenny, to znów torebka zupy instant, to znów jakieś ziemniaki, marchew czy kawałek kiełbasy. Ojciec też szukał kilku rzeczy które się nigdy nie odnalazły. To kawał blachy w tajemniczy sposób wyparował z piwnicy, to znów nie mógł się doszukać młotka albo piły. Nie wspomnę o gwoździach, taśmach i takich tam różnych drobnostkach. Wystarczyły nam trzy cegły, ów zwinięty ojcu kawałek blachy, jakiś garnek który w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął z kuchni plus kilka również w podobny sposób zdobytych produktów i już się zupkę pichciło w szałasie nad stawem. A biedne mamy myślały, że my tacy głodni! A gdyby tak jeszcze biedne mamusie wiedziały, że ich pociechy wypalają trawę na nasypach kolejowych, to chyba by dostały zawału.

Mieliśmy taką ulubioną rzeczkę, która na swej drodze przepływała przez kilka stawów hodowlanych. Zawsze czekaliśmy na moment, kiedy właściciele podnosili stawidła. Można było wtedy łowić taaaakie ryby. Przygotowania do połowu trwały kilka dni. Najpierw trzeba było tacie „zajumać” kawał drutu, by z niego zrobić obręcz kasarka, potem mamie po cichu smyknąć kawałek starszej firanki i gotowe. Potem kawał patyka i na łowy. Panowie! Czego w tym czasie nie można było złowić?! Uciekinierzy ze stawów masowo kolonizowali naszą rzeczkę, a my za pomocą niezbyt wysublimowanego sprzętu poławialiśmy karasie, liny, karpie! I była tego cała masa. Jednak były to późniejsze nasze połowy, bo na początku zadowalały nas piskorze, ślizy, słonecznice i kiełbie oraz maleńkie karaski, których pełno było w okolicznych rowach. Piekliśmy nasze ofiary na ognisku, czasem na starej, zdobycznej patelni, co to ją sąsiadka wyrzuciła na złom. I tak się żywiliśmy podczas kiedy matki nasze załamywały ręce, a po każdym powrocie z włóczęgi musieliśmy wysłuchiwać kazania w stylu:
- Dziecko kochane! Cały dzień o głodzie! Dla kogo ja ten obiad gotuję! Wołam, szukam, a was ani widu, ani słychu gagatki, łobuziaki!
Boże! Jak ja tęsknie do tych czasów! Prawie dostaję gęsiej skórki jak wspominam lata szczęśliwej, młodzieńczej głupoty.

Mieliśmy z Adasiem różne pomysły. Pamiętam jak pod lasem urządziliśmy sobie ognisko. Na wysypisku znaleźliśmy bańkę… taką dwudziestolitrową na mleko. Kolega Stefan od razu wpadł na pomysł, by zakosić staremu trochę karbidu. No i zakosił. W bańce za pomocą gwoździa zrobiliśmy otworek, do środka włożyliśmy karbid, wlaliśmy trochę wody, zatkaliśmy bańkę wieczkiem. Potem schowani za drzewem odpalaliśmy baniak za pomocą rozżarzonego kija. Ale było BUUUUM! I tak waliliśmy z naszej armaty aż do czasu, kiedy Adaś postanowił zamknąć zatrzaski na deklu od bańki. A dekiel pozbawiony możliwości swobodnego opuszczenia gardzieli działa, tak skutecznie trzymał na owych zatrzaskach, że armata eksplodowała z taką siłą, że aż pobliską brzózkę ustrzeliło przy samej ziemi, a nasze mamusie nie potrafiły się z nami dogadać przez następne trzy dni. Od wybuchu mieliśmy kłopoty ze słyszeniem.

A kiedy innym razem nie było karbidu pod ręką, wrzucaliśmy do ogniska zużyte bańki po sprayach. No i zdarzyło się tak, że jedna z tych baniek wydała tylko krótkie psykniecie, a zaciekawiony Adaś wystawił głowę zza pnia. W tym samym momencie nastąpiła eksplozja, bańka poleciała wystrzelona w kierunku głowy Adasia i tak w nią przywaliła, że skończyło się interwencją lekarza i założeniem metalowej klamry na powstałą ranę. Innym znów razem to ja nabroiłem, bo przetrząsając leśne wysypisko wlazłem na jakiś zardzewiały gwóźdź który przeszedł na wylot przez moją stopę. Kurka wodna! Cóż to były za czasy!

O naszych piłkarskich fascynacjach nie będę tu wspominał wiele. Powiem tylko tyle, że od czasu jak miejscowy klub zbudował prawdziwe boisko, nasze matki praktycznie mogły zapomnieć, że zatrzymają nas w domu. A ja byłem kimś, bo miałem profesjonalną „biedronę” i rządziłem na boisku. Mieliśmy już po jakieś dziewięć, dziesięć lat. W tym okresie nasze ucieczki w plener zaczęły zwiększać swój zasięg.

Odkryliśmy dolinę, w której pewne gospodarstwo rybne miało kompleks stawów hodowlanych. Niedaleko był las, a w tym lesie…..
Wszystkie odpływy ze stawów łączyły się w tym lesie w jedną rzeczkę. Dla nas była to Amazonka, bo szeroka ta rzeczka była na jakieś cztery, może pięć metrów. W miejscu gdzie się łączyły odpływy, wybudowano zaporę złożoną z kilku podnoszonych wielkimi kołami zasuw. Poniżej tej budowli ziała w ziemi ogromna wyrwa . W tym miejscu stał kiedyś młyn wodny, ale pozostały po nim tylko fundamenty. „Wyrwa” stała się naszym ulubionym miejscem spotkań.

Pewien starszy Kolega imieniem Michał, zrobił dla każdego z nas po wędce. Kije były z wysuszonej, prościutkiej leszczyny, przelotki z miedzianego drutu, rękojeść była kawałkiem izolacji kablowej naciągniętej na patyk. Kołowrotki kupiliśmy sobie po dziesięć złotych w sklepie sportowym. Nazywaliśmy te kołowrotki klekotkami, bo podczas kręcenia korbką wydawały klekoczący odgłos. Jeju…. żeby rzucić zestawem złożonym z haczyka i kawałka korka, trzeba było najpierw wysnuć ze szpuli kawał żyłki układając ją sobie pod nogami. Nie było jednak problemu, liczyło się to, że mamy sprzęcior z górnej półki. No i na naszej „Wyrwie” uskutecznialiśmy wędkarstwo. Już po roku zainwestowaliśmy w kupno szczytówek bambusowych i drucianych przelotek. Wędziska nasze zyskały nowy design i staliśmy się łowcami wyborowymi.
Teraz już przez całe lato robiliśmy tylko jedno. Łowiliśmy ryby.

Nie potrzeba nam było żadnych zanęt. „Wyrwa” była miejscem tak rybnym, że nie potrzeba było nawet wymyślać żadnych fikuśnych przynęt. Zawsze ktoś miał w kieszeni kawałek bułki, a pod trawnikiem mnogo było robactwa. Jeszcze widzę twarz Adasia, kiedy na zaciętego karaska pobił mu szczupak okazałych rozmiarów. Ryba miała może ze trzydzieści centymetrów, ale dla małych chłopców była to ryba gigantyczna. A jaki ja byłem szczęśliwy, kiedy udało mi się złowić podobnych wymiarów profesora?! Chodziłem dumny jak paw. Łowiliśmy w tym miejscu płotki, wzdręgi, karasie, jazgarze, liny, piskorze, ślizy, kiełbie, natomiast po jesiennych odłowach na stawach, zdarzały się karpie a czasem sumiki. Niestety wtedy też broiliśmy, bo z uwagi na fakt bezpośredniej bliskości stawów hodowlanych i za przykładem naszych starszych kolegów, zdarzało nam się podczołgać do grobli na skraju lasu i zarzucić wędeczki tam, gdzie było to surowo zabronione. Jakoś nigdy jednak nie mieliśmy z tego powodu nieprzyjemności, bo udało nam się uniknąć wpadki, czego nie można powiedzieć o naszych starszych kolegach.
Nie jest to chwalebna część historii, ale z uczciwości musiałem o tym wspomnieć. Grunt, że nasi starsi koledzy za sprawą swej spektakularnej wpadki, nauczyli nas prawidłowego podejścia do sprawy i nasze wypady na „hodowlaki” przeszły w mroki zapomnienia.

Nasze wędkowanie trwało ładnych parę lat. Sprzęt powoli ewoluował. Mieliśmy już po kilka fabrycznych spławików, nawet byłem posiadaczem kołowrotka produkcji sowieckiej . I nie były nam potrzebne żadne karty wędkarskie i przynależność do organizacji. Nasze łowiska były w takim terenie i były to wody takiej kategorii, że nikomu do głowy by nie przyszło, by nas nękać, a my nawet nie myśleliśmy nad tym, czy to co robimy jest legalne. W owych czasach podobny problem nie istniał.

Potem przyszedł czas obozów harcerskich, fascynacje płcią przeciwną, szkoły, jednym słowem nadszedł zmierzch ery gry w kapsle. Magia nie prysła, ale przerodziła się w coś zupełnie innego. Pierwsze miłości zdominowały sferę duchową życia, nauka sprowadzała nas na ziemię, a wreszcie nadszedł okres działalności społecznej, której poświęciłem się na okres lat dwudziestu pięciu. Przez cały ten czas jednak czułem ogromne przywiązanie do przyrody. Będąc harcerzem, a później instruktorem, przelewałem na młodzież swą fascynację naturą. Cały czas miłość do przyrody szła za mną jak wierny pies przy nodze. Wspominam tamte czasy z rozrzewnieniem i bywa, że łza zakręci się w oku. Wtedy jeszcze nie rządziła światem mamona. Wszystko było prostsze, bardziej przejrzyste, bardziej przyjazne. Kiedy założyłem wreszcie rodzinę, zmieniły się priorytety. Czas trzeba było poświęcić pracy, żonie i córkom. Gdzieś głęboko jednak drzemała we mnie moja fascynacja przyrodą i kiedy na horyzoncie pojawił się sąsiad Kazik…..

Moje marzenia odżyły. Kazik zabrał mnie na ryby i pozwolił mi łowić na jedną ze swych wędek. Bakcyl od razu znalazł podatny grunt i po kilku miesiącach stałem się znów wędkarzem. Teraz już nikt nie jest w stanie oderwać mnie od mojej pasji. Kocham obcowanie z przyrodą, uwielbiam wdychać wilgotne, wieczorne powietrze. Zatracam się ilekroć uda mi się wyrwać nad wodę. Miejsce Adasia zajął Kolega Miras, Wędkę z leszczyny zastąpiły kije z kompozytów, klekotki przerodziły się w łożyskowane kołowrotki innej jakości, ale fascynacja i miłość do natury pozostały takie same. Powiem więcej, uczucia te wzrastają wraz z wiekiem i zdobyłem wreszcie świadomość, że najgorsze co może się stać, to chwila kiedy nie będę już w stanie kontynuować swego hobby. Oby ta chwila nigdy nie nadeszła.

W.K - freeghost

 


3.4
Oceń
(52 głosów)

 

Stara miłość nie rdzewieje! - opinie i komentarze

RoxolaRoxola
0
No i co mam napisać? Przecież będę się ciągle powtarzać. Podobało mi się... (2012-03-13 22:00)
u?ytkownik65213u?ytkownik65213
0
Oooo jeszcze pałkarzy nie było.Ode mnie ***** (2012-03-13 22:51)
RoxolaRoxola
0
Już byli, bo ja też dałam ***** (2012-03-13 23:57)
u?ytkownik27896u?ytkownik27896
0
Też miałem taką wędkę z leszczyny tylko zamiast kołowrotka miałem wbite dwa gwoździki i na nich było nawinięte trochę żyłki. Jak tak czytałem to jakbym samego siebie w wieku 10-u lat widział, ach.... co to były za czasy, teraz jest zupełnie inaczej dzieci przychodzą z takim sprzętem nad wodę że chociaż pracuję to sam takiego nie mam. (2012-03-14 12:33)
u?ytkownik27896u?ytkownik27896
0
Zapomniałem dodać fajne zdjęcia :) (2012-03-14 12:35)
u?ytkownik32263u?ytkownik32263
0
Pałkarze jeszcze śpią:))) A wpisik tylko mi przypomniał moje początki choć one nie były aż tak barwne. Ale i ja byłem też niegrzeczny;) i wałęsałem się całymi dniami nad Wisłą i kablami. Cóż więcej dodać, PIONA! (2012-03-14 12:52)
marek-debickimarek-debicki
0
No, no, ładnie się kombinowało. Ja osobiście do dzisiaj pamiętam wakacyjne wyjazdy na wioskę do dziadków i ta przygoda mnie trzyma do dzisiaj. Pozdrawiam i *****pozostawiam. (2012-03-14 14:47)
ryukon1975ryukon1975
0
Wspomnienia. :) 5***** (2012-03-14 16:02)
u?ytkownik91569u?ytkownik91569
0
Ech... znam też takie miejsca gdzie ryby było zatrzęsienie a teraz to często ścieki***** (2012-03-14 17:39)
u?ytkownik101047u?ytkownik101047
0
dobrze jet sobie tak poprzypominać, może na leszczynę nie łowiłem ale miąłem "bambusa" z kołowrotkiem na wolnej szpuli, żyłka grupa jak palec i rzadko kiedy wracało się bez ryby, a teraz .... (2012-03-14 19:25)
troctroc
0
Tylko *****,wspomnienia fajna rzecz.....
(2012-03-14 19:31)

skomentuj ten artykuł