Sto procent radości
Wiesław Czajkowski (w6i6e6)
2017-09-06
Ubiegłoroczny sezon był dziwny. Nawał pracy właściwie nie pozwalał mi na ryby. Sporadyczne z pasją wyrwane z kieratu wypady nie dawały większej szansy na to by wstrzelić się w ryby i łowić je systematycznie. Jeśli łowisz nie wtedy kiedy chcesz a wtedy kiedy możesz to na rzece takiej jak Wisła, która jest moim głównym łowiskiem nie możesz liczyć na wiele. Wisłę trzeba każdego roku odkrywać na nowo, przemierzać kilometry i w końcu, wcześniej czy później trafi się na „swoje” ryby. Ja tego czasu nie miałem więc wyprawy nad rzekę traktowałem jedynie sentymentalnie a pojedyncze bolenie czy szczupaki, które postanowiły zaatakować moją przynętę jak czysty przypadek. W tak dziwnym sezonie mimo wszystko udało się jednak odkryć zupełnie dla mnie nową odmianę wędkarskiej radości…
… brak czasu to dla wędkarza rzecz straszna. Tym bardziej wtedy gdy pod ręką nie ma nawet kawałka wody by wyskoczyć choć „na godzinkę”. W ubiegłym roku znalazłem się właśnie w takiej zdawałoby się patowej sytuacji. Nawał obowiązków zawodowych sprawił, że całodzienne wyprawy nad Wisłę pozostać mogły jedynie w sferze marzeń. W ciągu całego sezonu udało mi się wyrwać nad rzekę ledwie kilkanaście razy… po prostu porażka. Jednak mimo wszystko uważam, że miniony rok wędkarsko był może i dziwny, ale udany a ryby choć inne niż do tej pory też dały mi dużo wędkarskiej radości. W ubiegłym roku nauczyłem się jednego nie należy skreślać żadnej wody i tak w akcie desperacji wziąłem w garść spinning i stanąłem nad brzegiem położonej w centrum osiedla glinianki. Ot 4ha niezbyt głębokiej wody, która praktycznie cały czas obsadzona jest silną reprezentacją wędkarzy-emerytów. Standard nad tym łowiskiem to ciężki kompozytowy teleskop, gruba żyłka i zestaw ze spławikiem, który rozmiarem przypomina spławik żywcowy. Mimo, że od jakiegoś czasu słyszałem iż w wodzie tej łowi się ładne liny i karasie po stokroć wolałem wybierać inne „prawdziwe” łowiska. Pierwszy raz nad „moją” glinianką stanąłem wiosną wcześnie rano. Jakie było moje zdziwienie, że pełen hałasu i spacerowiczów teren może być przez krótką chwilę istną oazą spokoju. Nawet dyżurni wędkarze jeszcze nie zdążyli przybyć na swoje okupowane przez cały sezon miejsca. Mały spacer brzegiem glinianki pozwolił mi zaobserwować, że w przybrzeżnych trzcinach mimo wczesnej wiosny (początek kwietnia) kręci się całkiem sporo drobnicy. Woda, którą do tej pory uważałem za maksymalnie zdewastowaną i prawie martwą za sprawą uważnej obserwacji w polaroidach ożyła. Zmontowałem lekki zestaw i mając na uwadze to, że nieliczni spinningiści, których widywałem nad brzegiem glinki używali głównie paprochów postanowiłem pójść pod prąd i delikatny zestaw uzbroić w małą pstrągową miedzianą wahadłówkę. Pierwsze rzuty pozwalają powoli, mozolnie poznawać sekrety nowej dla mnie wody. Płytka i o tej porze roku pokryta resztkami zeszłorocznej roślinności strefa brzegowa ciągnęła się na około 2-3 metry od skarpy by dość stromo opadać do głębokości 2-3m. Ukształtowanie dna bardzo ciekawe! Pierwsze rzuty na nieznanym łowisku wyzwalają wędkarską ciekawość. To jest to o co mi chodziło! Zaczynam kombinować i prowadzić blaszkę zmiennym tempem. Powoli przemieszczam się wzdłuż brzegu i szukam miejsc, które choć odrobinę odróżniają się od pozornie monotonnej faktury brzegu. Po godzinie bezowocnego spinningowania zmieniam wahadełko na małą wirówkę nr1 z przeciążonym korpusem. Na żyłce 0,16 udaje mi się cisnąć przynętę daleko w kierunku środka zbiornika. Czekam aż opadnie na dno i zaczynam prowadzić nieregularnym tempem. Gdy przynęta zbliża się w okolice zwalonego do wody drzewa czuję lekkie zakłócenie pracy wirówki. Branie? Czyżby jednak były tu drapieżniki? Ponawiam rzut w to samo miejsce i ze zdwojoną uwagą prowadzę wirówkę niemal tym samym torem. Prawdę mówiąc czułem się wtedy jakbym polował co najmniej na metrowe szczupaki… Zacięcie w tempo i siedzi! A jednak miałem rację. Ryba uderzyła niemal w tym samym miejscu metr od gałęzi leżącego w wodzie drzewa. Po chwili mam okonia na brzegu. Całe 18 centymetrów! Nie pamiętam już kiedy cieszyłem się jak dziecko z tak w sumie małej rybki. No cóż punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia i to stare, mądre porzekadło sprawdza się również w naszym wędkarskim świecie…
… myśląc dziś o ubiegłorocznym sezonie nie mogę oprzeć się jednemu słowu. Zwyczajnie przepełnia mnie radość odkryłem bowiem pod samym nosem łowisko, w którym miałem szansę zmierzyć się z bardzo ostrożnymi rybami, łowisko, które było w moim zasięgu w kilkanaście minut. Owszem, mógłbym utyskiwać, że przez moje gliniankowe skrzywienie nie połowiłem innych ryb, ale mówiąc szczerze nie żałuję. W sumie w ciągu całego intensywnego roku udało mi się zaliczyć kilkadziesiąt „wypraw” na gliniankę podczas, których poznałem ją bardzo dobrze i wyjąłem kilka całkiem przyjemnych rybek (największy okoń mierzył 38cm). Na tej wodzie przypomniałem sobie też zupełnie inny smak wędkarstwa gdzie każda ryba ma wartość i każde branie jest na wagę złota. W tym roku korzystając z chwili przerwy w wędkarskim gonieniu króliczka już planuję pierwsze marcowe wyjścia nad gliniankę… i wspominam radość jaką dał mi ten pierwszy okoń spod gałęzi.