Strach w oczach
Mirosław Klimczak (Zander51)
2012-07-05
Przypomniały mi się moje wędkarskie wyprawy i spotkania z burzami. Mimo, że nie należę do strachliwych i spędziłem setki nocy sam na wodzie w łódce, to jednak kilka razy serce podchodziło mi do gardła ze strachu…
Tornado na Stopkach
Pamiętam, że jako mały chłopiec jeździłem z ojcem na węgorze i nie raz „dopadał” nas deszcz. Ale mieliśmy łódkę kabinową, dosyć szczelną i nic sobie z deszczu nie robiliśmy. Ale pewnej nocy…
Parno było od rana. Niby normalny lipcowy dzień a jaskółki zaczęły latać nisko już przed południem. Wiatru prawie wcale nie było. Ojciec mówi, że chyba będzie burza i węgorz będzie brał jak głupi…
Poprzedniego wieczora nałapałem rosówek, parę pętek kiełbasy, chleb i oczywiście „ćwiarteczka” jako środek nasenny dla ojca. Zawsze musiał się zdrzemnąć przed nocnym polowaniem na węgorze. Po 20-tej zerwał się wiatr. Mimo, że łódka przypięta na stałe łańcuchami do betonowych słupków, to jednak majta nią. Nie powiem żebym czuł się komfortowo, ale przy ojcu…Ojciec mnie uspokaja, że po zmierzchu wiatr ucichnie. Nawet martwi się, że burza może przejść bokiem i z węgorzy nici. Jakże się mylił…
Pojawił się księżyc w „lisiej czapie” i niebo zaczerwieniło się na horyzoncie. Ojciec stracił pewność siebie, więcej nadrabiał miną. Nie chciał mnie straszyć, ale już przeczuwał, że to nie będzie zwykła burza. Nerwowo szukał kluczyków do kłódek, ale przecież nawet wioseł nie mieliśmy, bo je wywiózł, by nie przeszkadzały na łódce. A małą łódkę pożyczył pan Stanisław , bo jechał po zaopatrzenie do domu… Pierwszego węgorza złowiliśmy po 23-ciej. Brań sporo, ale to jazgarze.
Około 24-tej zerwał się wiatr. Wiatr , to mało powiedziane… raczej tornado jakieś. Drzewa chyliły się ku tafli wody, machając rozpaczliwie gałęziami. Dywan z młodych liści wyścielił rzekę. Umilkły wszystkie ptaki i słychać było tylko wycie wiatru…
Oczywiście schowałem się do środka łódki, wcisnąłem w kąt i odmawiałem Ojcze nasz. Ojciec próbował nadrabiać miną, ciągle mnie uspokajał, ale po chwili sam uciekł pod kabinę. Niebo rozjaśniały ogromne błyski. Miałem okazję przećwiczyć odległość burzy od nas, jak mnie uczył ojciec. Błysk, grzmot i różnica między nimi w sekundach to kilometry od centrum burzy. Błysk, raz, dwa i…grzmot…Błysk, raz i grzmot…
Staliśmy na otwartej linii brzegowej, bez drzew. Czyli nasza łódka, była najwyższym punktem i ewentualnym celem ataku rozwścieczonej burzy. Wtedy po raz pierwszy przypomniałem sobie powiedzenie – „co ma wisieć , nie utonie”…
Burza odeszła po godzinie. Lało gdzieś do 4-tej, ale pioruny nie straszyły nas już grzmotami nad głową. Mimo szczelnej w miarę kabiny wodę z łódki wylewaliśmy długo…
Burza na Tejstymach
Sierpień, czyli połowy leszczy i węgorzy w nocy. Co prawda leszczy łowiłem mniej niż w lipcu, ale za to zaczął żerować intensywnie węgorz. A moja rodzinka i znajomi uwielbiali wędzonego węgorza. Ale nastał okres burz i nie bardzo chciało mi się moknąć nocą na jeziorze. Wymyśliłem sobie taki daszek ze starego namiotu. Kilka aluminiowych rurek i jakiś tam baldachim mam nad głową. Na drobny, przelotny deszczyk w zupełności wystarczał, ale nie na burzę, która mnie dopadła…
Wypłynąłem dalej niż zazwyczaj łowiłem ( do tej pory stawałem na skraju przybrzeżnej roślinności ). Ale teraz coś mnie podkusiło by stanąć na szczycie górki i łowić węgorze na jej stoku, jakieś 200 metrów od brzegu. Po zmierzchu zerwał się wiatr i majtał moją łajbą. O problemach z kotwicami pisałem we wcześniejszych opowiadaniach. Znacznie różniły się wagą i moja wielka łódka z łatwością przy pomocy wiatru wyrywała je ze skosu. Podjąłem decyzję powrotu w trzciny, ale zanim podniosłem kotwice zaczął padać tak rzęsisty deszcz, że momentalnie nic nie było widać. Normalnie ściana wody. Wiatr majtał niebezpiecznie łodzią i bardzo ją przechylał, więc zwinąłem ten daszek, bo działał jak żagiel. Płynę do brzegu, łódka nabiera wody bardzo szybko a tu… nie ma brzegu. Mija pół godziny a ja te 200 metrów do brzegu nie mogę pokonać…Straciłem zupełnie orientację. Nic nie widać poza błyskami na niebie. Błyskawice rozświetlają co chwila widnokrąg. Próbuję znaleźć jakieś punkty orientacyjne. Nigdy nie przypuszczałem, że będę ich szukał nocą. Znam przecież jezioro jak własną kieszeń. Tyle, że ściana deszczu ograniczyła widoczność prawie do zera. Ledwie rufę widzę. Nie wiem co robić...czy wybierać wodę z łódki, czy jednak szukać bezpiecznej przystani na brzegu…
Pomyślałem o moim 10-letnim synku, że jeszcze tyle mu mam do powiedzenia…
Nogi drżą a woda zalewa mi oczy. Normalnie jak w filmie 'Rzeka bez powrotu' z Marylin Monroe i Robertem Mitchumem...Zdejmuję pelerynę (OP – 1) i przykrywam wędki. Co prawda to tylko kompozyty, ale przecież domieszka węgla w nich jest. Przez głowę przewijają się wiadomości o zachowaniu się podczas burzy. Tylko nie wpaść w panikę. Wiosłowanie na siłę nic nie da. Wręcz mogę odpłynąć w jezioro. Po prostu strach w oczach…
Nagle słyszę gwizdek…Uszom nie wierzę, to pewnie wyobraźnia kpi sobie z mojej tragicznej sytuacji. Ale po chwili drugi gwizdek. Z prawej strony. I trzeci…Po chwili słyszę wołanie… Mirek ! Mirek ! Płynę w tym kierunku i krzyczę, że jestem ! Po kilkunastu minutach jestem przy panu Rysiu. Odpłynąłem od brzegu z 500 metrów w stronę przystani. Co za ulga…
Już się nie boję. To strażnik jeziora, u którego trzymam łódź. Wypłynął mnie szukać. Nigdy mi tego nie powiedział, ale zawsze czułem, że traktuje mnie jak syna. Własne dzieci wyrzekły się go i wyjechały w świat. Przez 6 lat żadne do niego nie zajechało i nigdy ich nie poznałem.
Pan Rysio był szorstkim, może i nieobliczalnym człowiekiem. Kłusownicy nazywali go „cyrkowiec” i bali się go po prostu. Wypływał na nocną straż z dubeltówką…
Wiele mnie nauczył. Mało znam się na jeziorach, ale Tejstymy poznałem. Bez echosondy…
Rano przejeżdżałem obok spalonych stodół i dwóch domów.
Porąbano moją łódź. Na jezioro przyjeżdżałem tylko łowić spod lodu wielkie okonie. Zajrzałem raz do pana Rysia, ale drzwi jego domu broniły dwie skrzyżowane deski. Sąsiadka powiedziała, że pan Rysio odszedł jesienią. Nie chodzę w zasadzie na pogrzeby, bo takie imprezy mnie dołują. Nie pożegnałem pana Rysia i tego żałuję do dziś…