Szwedzkie liny kochają polski chleb
użytkownik 22602
2009-12-23
Byliśmy z wizytą w Szwecji po raz kolejny . Paweł, mieszkający tam od lat, gościnny i serdeczny człowiek, był naszym przewodnikiem. Tego popołudnia mieliśmy wpaść nad to jezioro na ognisko, kiełbaski i parę kropelek przeciw komarom. Miałem swoje wędki, ale zamieszanie spowodowało, że nad jezioro pojechaliśmy tylko z wędkami Pawła. Kiedy dojechaliśmy na miejsce całą ekipą, zajrzałem do bagażnika, i otworzyłem pokrowiec ze sprzętem. Cóż - cała gęstwina - przypominała bardziej chrust powiązany do łatwego transportu...ale nic to. I tak nastawiałem się na płotki. Jest tam ich tak dużo, że do naszych polskich, najedzonych - dzieli je przepaść. Tamte - chude pałasze, i z boku, i z przodu. Ale zabawa, jak podpłyną - zawsze wspaniała. Biorą jak szalone.
Po zaparkowaniu aut ruszyliśmy przez las na ten piękny cypel. W takich miejscach w Szwecji zawsze jest zbita z desek budka noclegowa, pomieści sporo osób, jest krąg - grill, a oprócz tego - służba leśna dowozi zawsze drewno na ognisko. Żeby ludziom było miło wypoczywać /takie jakieś to dziwne.. /
Zostawiłem przyjaciół biesiadujących przy ogniu. Ponieważ nie miałem specjalnych nadziei na ryby, z pokrowca Pawła wyjąłem tylko spining i szczególny teleskop. Był to kilkumetrowy, tak zwany bacik. Jego wykończenie stanowiła cienka, biała, i baardzo postrzępiona plecionka. Wyglądała jak dratwa wielokrotnie używana do szycia.
Oczywiście spławik, i haczyk. Akcja tej wędki - hmm..nieco podobne kijaszki pomagają myjącym szyby sięgnąć wysoko położonych okien...Wziąłem ten 'zestaw', a jako przynętę - chleb. Nasz, polski - zaznaczam !
Idę na skraj cypla. W trzecim rzucie na Meppsa Black Fury /czerwone kropki/ - łowię szczupaka ponadpółmetrowego. Jak to często bywa nad szwedzkimi wodami. I nie mówię o tym nikomu. A z nadzieją na płotki, jak rok temu, mniej więcej też na początku czerwca - rozpoczynam spławikowanie. Kulka chleba, na haczyk - i wio. Przysiadłem. Mija ładnych parę minut - cisza. Płotek ani widu, ani słychu...Nagle lekkie pykanie w spławik. Czekam - i ciach ! Ale - to nie ja holuję! Winda w dół !!! Straciłem głowę..Przeciągam się z tym czymś...masakra. Nie mam żadnego wytłumaczenia co to jest. Parcie w dół, jak parowóz ...co za licho? Karp? Przychodzi moment zawahania - podciągam do góry - i zamieram ! To lin, wielki jak świąteczny półmisek. Widzę go przez sekundę. Jest olbrzymi..wydaje mi się że ma między dwa a trzy kilogramy... nagle - jego kontratak - skok w dół ! Jestem bezradny..zestaw strzela w górę... koniec. Trzęsącą się ręką oglądam wędkę - haczyk rozprostowany. Na marginesie - brał chyba udział w pierwszej wojnie światowej, ma więcej kolanka niż ostrza...
Idę jak zbity pies do chłopaków. Widzę ich głodne miny.
- Paweł, miałem potężnego lina...
- Co ..? Hahaaha...Co ? Lina !!??? - rozdziawił japkę jak ropucha po tarle - i ryczy ubawiony. Tu nie ma linów ! To jest jezioro z morską wodą ! Nie rób nas w konia...
Wracam z powrotem. Zestaw w wodzie. Po dluższej chwili - branie! Czekam chwilę - i ciach !
Znowu wojna! Ale, tu już jestem przytomniejszy. Pozwalam rybie początkowo na wszystko, co chce. Brak kołowrotka utrudnia, ale cóż. Przeciągam się z tą 'rybką' dobrych kilka minut...Chwilami trzymam za sam koniuszek wędki, plecionka aż trzeszczy ...Powolutku podnoszę go do góry. Ach ty....znowu oliwkowy prosiaczek ! Zatacza kręgi po powierzchni, kręci młynki i przewala sie... Słabnie. Powolutku podciągam go, i chwytam w dłoń...wymyka się. Ale za kolejnym razem udaje się....Mało przy tym nie wpadłem do wody...
Idę do kolegów. Tam gwar jak jak na bazarze...Staję za paplającym Pawłem. Zapada cisza...Odwraca on głowę za plecy, i patrzy oko w oko linowi w mojej dłoni...
Wybuchła wrzawa jak pod Grunwaldem !!! /prawie/...Obskakują mnie, każdy coś gada...ze śmiechem odskakuję od tej mojej gromady..
Mam pomocnika od tej chwili, i wielki szacuneczek grupy - idzie za mną Krzysiek. Zarzucam zestaw. Długo nic się nie dzieje. Zostawiam przysypiającego Krzyśka z wędką w ręku. Idę na chwilę na bok. Stojąc w krzakach, widzę,że Krzysiek zaciął, a to coś, co zaciął, korzystając z osłabienia kropelkami - zaczyna go przeciągać po brzegu. Ten drze się, a ja muszę jeszcze dokończyć to, co zacząłem - w najgorszej chwili ! Wylatuję z krzaków, przejmuję wędkę, i walczę znowu z dużym linem....Podobnie jak poprzedniego, z najwyższym trudem udaje mi się wymęczyć, i doprowadzić do brzegu...Jest troszkę mniejszy, ale i tak adrenalina ponad normę dopuszczalną...Wiem, że to samiec i samica tego pięknego popołudnia zmusiły mnie do najwyższego wysiłku, w sportowej walce ze sprzętem z czasów Króla Popiela ...Idziemy do ogniska. Niosę lina, wędkę, lekko podtrzymuję Krzyśka...ten mówi do mnie - Ale to ja złowiłem, prawda? Tak, tak...Jazgot całej ekipy przekracza absolutnie normy szwedzkiej i polskiej ciszy, i podstawowego szacunku dla przyrody...
A co było pózniej ?
Usmażyłem liny i szczupaka z cebulą i z cytryną...pamiętam do dziś obraz całej mojej ekipy, w milczeniu i zachwycie pałaszującej te szwedzkie skarby, które aż tak bardzo polubiły polski chleb...