Tańczący z leszczami
Mirosław Klimczak (Zander51)
2012-02-17
Zdarzyło mi się kilka razy połowić leszcze w ilości przekraczającej „normalny” połów. Inaczej mówiąc złowiłem ich dużo powyżej przyzwoitości, albo były to duże leszcze przekraczające 2 kg.
Stopki 1
Pierwsze zdarzenie miało miejsce, gdy miałem chyba z 14 lat. Był to okres wakacyjny a wakacje spędzałem „na wodzie” w naszej łodzi stacjonującej na Łynie. Była to duża łódź kabinowa przymocowana do betonowych słupków na cały wędkarski sezon. Ojciec jeździł rano do pracy ( miał zakład krawiecki ) a ja zostawałem na łodzi. Spałem do południa, potem wychodziłem na brzeg do kolegów ze wsi pograć w piłkę, albo pływałem drugą, małą łódeczką po zatoczkach i odnogach Łyny podpatrując przyrodę. Po południu przyjeżdżał ojciec z obiadem dla mnie i świeżo parzoną pszenicą. Ja jeździłem do domu tylko po to, by nałapać 200-300 rosówek. Byłem specjalistą w ich pozyskiwaniu a ojciec ze swą tuszą to mógł jedynie muchy łapać. Jednym słowem byłem ojcu niezbędny, za to miałem wszelkie uprawnienia kapitana naszej łodzi pod jego nieobecność. I nie miałem pretensji, że inne dzieci jeżdżą na kolonie a moje wakacje, to zbieranie truskawek a potem banicja na łódce. Pokochałem obserwowanie przyrody, podglądanie wzdręg i płotek baraszkujących w pełnym słońcu wśród liści grążeli. Z utęsknieniem spoglądałem w niebo wyczekując znajomej jastrzębiej rodzinki, krążącej nad rzeką. Młode jastrzębie wydawały z siebie taki donośny ni to pisk, ni to krzyk,który powodował strach w okolicy ( szczególnie we wsi ) i paraliżujący innych mieszkańców lasu. Pojawiał się też myszołów, czaple, łabędzie i kacze rodzinki, przepiękne i sprytne zimorodki a przede wszystkim czarny bocian. Wiedziałem ze szkoły, że czarny bocian to wielka rzadkość a ja miałem to szczęście widzieć go prawie codziennie.
Opisałem kiedyś swoje wakacje jak to zwykle na początku roku szkolnego miało miejsce. Wstydziłem się, że nie miałem o czym pisać, bo przecież nigdzie nie byłem , tylko na Łynie. Jednak pani od polskiego poprosiła bym przeczytał swoje wypracowanie na głos w klasie. Strasznie się wstydziłem, ale potem pani podkreślała głośno, że piękna jest otaczająca nas dookoła przyroda, tylko trzeba umieć ją obserwować i o tym opowiedzieć.
Ale wracajmy do meritum, czyli do przygody z leszczami. Ojciec przed wyjazdem do domu wysypywał pszenicę w łowisko, zostawiając mi kilka garstek na zabawę z krasnopiórkami. Po południu wracał ze świeżo parzoną dostawą. Tego poranka, gdzieś między 10 a 11 zobaczyłem wielkie bąble w łowisku. Jak nic podeszło stado leszczy. Ale grunt był dla mnie za duży i nie miałem szansy sięgnąć do nich spławikówką. I co wymyśliłem ? Widzę, że zostało kilkanaście rosówek. I tak za mało na węgorze, bo przy takiej presji jazgarza w tamtych czasach i 50 rosówek bywało za mało na noc. Czyli będę wieczorem buszował po ogródkach, szczególnie tych podlewanych, bo lipiec był bardzo suchy.
Założyłem więc rosówkę na węgorzową gruntówkę . Rzut w nurt i delikatnie ściągam zestaw w łowisko w pobliże łódki. Rozkładam drugą gruntówkę a tu już na pierwszej mocne targnięcia szczytówki. Zacinam chyba za wcześnie, bo spudłowałem. Druga wędka w wodzie, zakładam rosówkę na pierwszą a na drugiej wędce znowu branie. Biorę nie uzbrojoną wędkę między nogi i zacinam tę , na której jest branie. I znowu pudło. Wkurzyłem się trochę, bo zmarnuję cenne rosówki a ryb nie złowię. I co powiem ojcu, że same poszły sobie popływać ?
Postanowiłem łowić na jedną gruntówkę. I to była dobra decyzja. Co drugie branie zacinam leszcza. Leszcza ? To jakieś łopaty nie leszcze. Takich to ja w życiu nie widziałem ! Ręce mam spocone, nogi drżą a adrenalina powoduje przyspieszone bicie serca. Rozebrałem się do slipek, słońce praży już mocno a pot leje się ze mnie strumieniem. Ale jazda ! Jak na złość żadnego kolegi na brzegu i nie widzą „mistrza” w akcji :). Jak nie trzeba, to potrafią rano zbudzić.
Chyba te zmagania z leszczami przepłoszyły towarzystwo, bo brania ustają. Wrzucam wszystką pszenicą, którą ojciec mi zostawił. Jest chyba południe. Zastanawiam się co zrobić z tymi leszczami, gdy nagle mocne przygięcie szczytówki. Ale nie drga, tylko jest taka wygięta cały czas. Chyba coś napłynęło na haczyk. Wyciągam wędkę z wody a tu mocne targnięcie. A więc to była ryba. Była , bo po ciężkiej walce przegrałem pojedynek. Ryba odpływała z nurtem, gdy stawała, to trochę ją podciągałem, by po chwili jedynie patrzeć co ona robi z moją wędką. Przy mocnym przytrzymaniu „gorzowska tęczówka” 0,35 pękła…
Decyduję się jechać do domu z tymi leszczami. Upalny lipiec, mogłyby nie przeżyć zbyt długo w dużym co prawda , metalowym sadzu, ale pod powierzchnią wody narażone na palące słońce.. Ale siatka jaką znalazłem w łódce zmieściła tylko 8 największych leszczy, więc resztę wypuszczam. Naliczyłem ich 12. Szkoda, że pojechał już p. Pawski. On woził aparat ze sobą. Czasem wędki nie zabrał, ale aparat zawsze miał na szyi. Więc nie będzie pamiątki z tego połowu…
Wracam autobusem. Zanim doszedłem do przystanku, to robiłem chyba z pięć przerw. Idę z tymi leszczami ( a raczej je ciągnę po ziemi ) przez wieś dumny jak Aleksander Wielki po podboju Persji a tu ni żywej duszy. No jak na złość. Koledzy nie uwierzą jak im opowiem...
Okazuje się, że nie mam pieniędzy na bilet, więc nieśmiało proponuję kierowcy jednego leszcza. Wstyd mi jak diabli.
- No kolego, za takiego leszcza to możesz jeździć ze mną codziennie za darmo :).
Moje leszcze wzbudzają sensację w autobusie. Nie mogą się nadziwić, że taki młodziak a takie leszcze wytargał.
- To na co złowiłeś te łopaty synku ?
- Na pszenicę proszę pana…