Trafiłem sandacza
Grzesiek Rabczuk (pluszowy)
2011-10-26
Cieszę się, że w końcu wszystko gra i rzucam dalej. Kilka rzutów później sytuacja się powtarza, ale nie zacinam. Wyjmuję gumę bez ogona. Przeglądam pudełko i widzę, że mam jeszcze sporo takich gum, ale w tym odcieniu brzuszka już tylko jedną. Zakładam więc odrobinę inną, bo przecież w sumie to to samo. Nauka była bolesna. Przez następne pół godziny nic nawet nie trąciło mojej gumy. Zacząłem zmieniać na inne odcienie - bez rezultatu. Wyjmuję więc z pudełka ostatnią gumę z chodliwym dziś odcieniem brzuszka i posyłam w wodę. Woda nagle ożyła, ale znowu są to tylko skubnięcia. Zauważam ciekawą rzecz. Wszystkie następują w momencie opadu, a dokładniej w tej chwili, gdy przestaję zwijać i wiatr zaczyna wybrzuszać plecionkę. Widzę te brania na plecionce, ale nie mogę ich zaciąć. Kombinuję więc z prowadzeniem w taki sposób, by był to opad, ale bym miał nieprzerwany kontakt z gumą. W końcu dochodzę do pewnej taktyki, która skrótowo wygląda tak, że po poderwaniu gumy robię jeden bardzo szybki obrót korbką, by maksymalnie poderwać przynętę, drugi jest już wolniejszy, a trzeci bardzo leniwy, by guma zaczynała opad, ale jednocześnie, by mieć z nią kontakt. Nie wiem, czy brzmi to łatwo, czy trudno, ale da się to opanować w kilkanaście minut. Sam opanowałem to chyba w momencie, gdy robiłem kolejny, trzeci obrót korbki i poczułem pstryknięcie. Zacinam w tempo i mam na kiju rybę. Ta walczy dzielniej, ale ląduje na brzegu niemal tak samo szybko jak pierwsza. Ma ponad sześćdziesiąt cm. Młócę dalej. Kolejna rybka bawi się ze mną. Skubie dwa razy podczas jednego prowadzenia. Powtarzam rzut i znowu delikatne, ale wyraźne puknięcie. Tym razem zachowuję zimną krew i nie zacinam. Zamiast tego pozwalam gumie spokojnie opaść i sekundę poleżeć na dnie. Gdy ją w końcu podrywam sandacz już siedzi na kiju. Ten walczy naprawdę fajnie i hol się nieco przeciąga. W końcu z małymi problemami podbieram rybkę. Jest zapięta za brodę. Można by rzec, że zachowała się bardzo klasycznie.
Przykładam miarkę i widzę, że rybka ma siedem dych.
Szybka fotka z samowyzwalacza i młócę dalej, bo wiem, że takie chwile trzeba maksymalnie wykorzystywać, bo kończą się tak samo szybko, jak się zaczęły.
Kilka rzutów później znów walnięcie z pierwszego opadu, tym razem już nie tak wyrośnięty, ale jednak wymiarowy sandaczyk - ma 54 cm.
Potem nastała długa cisza. Wiatr ucichł, zachodzące słońce wypełzło w całości zza chmur. Przerobiłem od nowa wszystkie kolorki, wróciłem nawet do koguta - wszystko na nic. Z jednej strony myślałem, że trzeba się zbierać, a z drugiej wciąż po cichu liczyłem, że może jeszcze, na koniec dnia, choć na chwilkę... zapolują.
Gdy zmiana kolorów i technik niczego nie dała, postanowiłem jeszcze bardziej walnąć o dno. Zdjąłem więc 22 i założyłem 25g jiga, na którego założyłem oczywiście nieco sponiewieraną, ale wciąż jedyną skuteczną gumę. Walę więc o dno, plecionka wiotczeje szybciej, obrót korbką, drugi... opad. Poderwanie, dwa obroty opad... hmmm w tym tempie to praktycznie nie ma żadnego opadu. Zmieniam taktykę - opad i trzy szybkie obroty... jest lepiej, ale nic to nie daje. Dalej kombinuję, dwa szybkie, dwa wolne - opad; trzy szybkie, jeden wolny - opad, jeden wolny dwa szybsze - opad i w końcu chyba puknięcie! Powtarzam w to samo miejsce - zaraz jak to było? Jeden wolny, dwa szybkie, czy odwrotnie? Podbijam gumę, dwa szybki, jeden wolniejszy i pstryk - pusto. Chwila przerwy, dwa szybkie jeden wolny - pstryk - pusto. Chwila przerwy jeden szybki, jeden wolny i w tym małym ułamku sekundy, gdy kończyłem ten wolny obrót i traciłem nieco kontakt z gumą, zobaczyłem jak plecionka lekko drgnęła. Zacinam energicznie i siedzi! Ten przymurował na chwilę, a potem ruszył wolno w lewo. Gdy podciągnąłem go trochę bliżej siebie, musiał poczuć dno pod brzuchem, bo dopiero wtedy dostał takiego kopa, że pierwszy raz tego dnia musiałem odkręcić hamulec. No i z tym sandaczem musiałem się trochę przejść, bo uparcie pchał się w zwalone nieopodal drzewo. W końcu znalazłem kawałek miejsca na wyślizg i bardzo dobrze, bo jak się później okazało nie byłem w stanie chwycić go pewnie za kark. Sandacz był niewiele dłuższy od poprzedniej 'siedemdziesiątki', ale za to wydawał się o wiele grubszy.
To by było na tyle. Oczywiście porzucałem sobie jeszcze z pół godzinki, ale nic już więcej współpracować ze mną nie chciało.
I tu taka mała refleksja. Niemal przez cały sezon Odra nie była dla mnie hojna. Powiem więcej - miałem wrażenie, że to będzie najgorszy sezon jaki pamiętam. I co - i przyszedł jeden taki dzień, a właściwie kilka godzin, gdy rzeka zrekompensowała mi niepowodzenia i wynagrodziła wytrwałość. Znowu ją lubię - nawet bardzo. Dziś zafundowała mi jeden z najpiękniejszych wędkarsko dni.
P.S. Oczywiście wszystkie rybki wciąż pływają w Odrze i mam nadzieję, że w przyszły weekend znów zechcą ze mną współpracować :D