Trociowa Syberiada
Mariusz Kościelski (kostekmar)
2010-01-29
Mroźna aura nie sprzyjała wypadom nad wodę i zmuszała do siedzenia w domu. Być może przytrzymała jeszcze trochę rybek w rzece, ale nie było okazji tego sprawdzić. Jak nie siarczysty mróz, to obfite opady śniegu albo silny wiatr. Z utęsknieniem oczekiwałem ocieplenia. Praca, dom, praca, dom i tak w kółko. Natura wędkarza cierpi okrutnie. W końcu po dwóch tygodniach nadeszło lekkie ocieplenie i umówiłem się z kolegą Darkiem na wyprawę w celu sprawdzenia, czy jeszcze jakieś maruderki pozostały w rzece i nie spłynęły jeszcze do morza. Co prawda nawaliło śniegu, ale temperatura w okolicach zera i bezwietrzna aura spowodowała, że w końcu wybraliśmy się nad rzekę w ostatni już piątek stycznia, zapewniając sobie dzień wolny od pracy.
Po rozłożeniu sprzętu zaczęliśmy naszą wędrówkę w górę rzeki, obławiając znane miejscówki. Brodzenie w śniegu po kolana zaczęło z biegiem czasu przysparzać trudności, a i zmęczenie narastało z minuty na minutę. Zmiany przynęt nie przynosiły efektów, jakby rzeka była całkiem pusta, bezrybna. Po chwili niezły spław przy przeciwnym brzegu i dalej nic. Ostrożne podchodzenie do koryta rzeki z uwagi na nawisy śnieżne oraz opadające lodowe krawędzie wzmagały czujność oraz zmęczenie.
Po chwili ruszamy dalej i nagle kolega ląduje czołowo w śniegu, potykając się o niewidoczny w białym puchu konar. Upadek wyglądał zabawnie. Zupełnie tak, jakby ktoś pstryknął ołowianego żołnierzyka w główkę. Trzymał wszystko co miał. W mgnieniu oka wyskoczył ze śniegowej powłoki, tak jakby wpadł do wrzątku. Podnosząc się i otrzepując ze śniegu strzelał karpiki oraz wrzeszczał:
- Ojoj, ojoj. O k…., o k….
Podniosłem jego wędzisko i oparłem o drzewo. Szybko kilka fotek. W końcu wyjąłem z torby termos z gorącą kawą i zaczerpnęliśmy po kilka łyczków tego energetycznego napoju. Ruszyliśmy dalej obławiając kolejne miejscówki. Nagle najlepszy mój wobler ląduje na gałęzi. Próba uwolnienia kończy się zerwaniem żyłki. Wisi sobie dalej. Wyjąłem swój odczepiacz i rzuciłem na gałąź, która spadła do wody, ale na szczęście została zaplątana o linkę. Wobler wrócił do pudełka. Łowimy dalej wahadłówkami. Bez skutku, jakby ryb w rzece nie było. Ciągle brnęliśmy w śniegu szukając dojścia do rzeki. W końcu i ja zaliczyłem nura w śnieg. Pozostało się otrzepać i łowić dalej.
Doszliśmy do mostu i ruszyliśmy drugim brzegiem w dół rzeki. Ciągle bez efektów, nawet nie mieliśmy brania. Woda nie była klarowna, lekko przybrudzona i ciągle nic. Chociażby przyłów w postaci fajnego kropkowańca byłby ukojeniem w tych lekko ekstremalnych warunkach. A tak nic innego tylko ciągła, ciężka wędrówka w śniegu. W pewnej chwili, brodząc tak przez śnieżne pola, przypomniałem sobie film pt. „Jeniec”. Byłem pełen podziwu dla tego zbiega z rosyjskiego obozu jenieckiego, w którym i tak miał ciężkie życie, przemierzającego bezkresną otchłań syberyjskiej tundry. Za plecami słyszę mojego towarzysza wędkarskiej wyprawy mówiącego pod nosem:
- To jest istna Syberiada, a nie wędkowanie.
Zgodziłem się z nim i natychmiast przypomniałem jemu mozolną wędrówkę uciekiniera ze wspomnianego filmu. Wykonaliśmy jeszcze kilkanaście rzutów, dochodząc w końcu do samochodu. Wypiliśmy resztę kawy z termosu i pojechaliśmy do domów. Tak zakończyła się nasza piątkowa Syberiada. Trociowa Syberiada.