Trzy wesela i pogrzeb
Jan Stanisz (stan)
2009-03-03
Miałem dwadzieścia lat i pracowałem na kolei, w zakładzie naprawczym cystern. Pracował ze mną kolega, starszy ode mnie o dziesięć lat i ciągle przechwalał się, że tam, gdzie kiedyś mieszkał, to dopiero są ryby. Gdy bliżej się poznaliśmy okazało się, że mówił prawdę i nic nie zmyślał o pięknych okoniach łowionych na małym śródpolnym jeziorku niedaleko Dolic. Był ciepły, koniec sierpnia. Nadszedł czas ,że mieliśmy wybrać się ze spiningami na okonia, właśnie na to urocze bajoro, leżące przy wsi Brzezina.
Pojechaliśmy tam jeszcze o zmroku, gdyż moja wueska nie była zbyt szybka, zabraliśmy ze sobą ponton i zestawy spiningowe, składające się głównie z blaszek obrotowych. O gumkach w Polsce jeszcze nikt nie słyszał, dlatego łowiło się przeważnie na małe obrotówki. Gdy byliśmy już na miejscu oczom naszym ukazał się widok jak z bajki. W dole błyszczało szmaragdowe jeziorko, wokół niego rozciągał się szpaler wysokich buków, a w wodzie widać było pojedyncze, uschnięte pnie. Obok tych pni ławica okoni zagoniła słonecznice w ciasny krąg, a wtedy nastąpił atak drapieżników, jakiego w dzisiejszych czasach już się nie widzi. Z drugiej strony akwenu podobny widok. równie fascynujący jak poprzedni.
Nigdy tak szybko nie napompowaliśmy pontonu, nie wiem, czy przy okazji nie padł rekord świata. Chwyciliśmy za wiosła i do przodu, jak najszybciej do stada okoni. Gdy już, bez tak zawrotnej szybkości podpływaliśmy do żerujących ryb zwolniliśmy i w biegu zaczęliśmy montować spiningi, oczywiście wcześniej o tym nie pomyśleliśmy. Kolega jako pierwszy oddał rzut, ruszył korbką i prawie od razu miał branie, a za chwilę trzydziestogramowego garbusa w pontonie. Pięknie wyglądał, miał takie jaskrawo-pomarańczowe płetwy .Za minutę moja blaszka dotknęła tafli wody .
Nie czekając, aż będzie opadać do dna, zacząłem skręcać żyłkę. Branie nastąpiło prawie natychmiast, kij ładnie się wygiął i następny okoń zaczął skakać na gumowej podłodze? Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy przymocować siatki do dulek pontonu i łowiliśmy dalej, ale już spokojnie i nie tak chaotycznie. Okonie wypłoszone hałasem zeszły niżej i już zaczęliśmy łowić je klasycznie , z dna. Potem brania ustały, a my musieliśmy szukać ryb w innym rejonie jeziora. Tego dnia złowiliśmy sporo wygrzbieconych pasiaków, a kolację w domu miałem przepyszną. W następną sobotę złożyliśmy wizytę na tak gościnnym akwenie. Znowu połowiliśmy wspaniale, ja miałem około pięćdziesięciu okoni, a kumpel nie był wcale gorszy.
Wszystkie ryby jakie tam złowiliśmy, to okonie w granicach od 25 do 50 dekagramów, szczupaka nie było wcale. Kiedy wracaliśmy już, zadowoleni z obfitego połowu, drogę zatarasowała nam weselna brama, załapaliśmy się na parę cukierków, ale musieliśmy czekać, aż weselnicy nie przejadą. Andrzej przypomniał sobie, że jak tydzień temu wracaliśmy, też było wesele, ale w sąsiedniej wsi. Pomyśleliśmy sobie, że to jakiś szczęśliwy omen, wesele równa się siatce ryb, mimo, że nie byliśmy przesądni.
Następnym razem pojechaliśmy oczywiście na nasze już bajoro, co ciekawe, oprócz nas nikt tam nie łowił, a słyszeliśmy, ze w tej wodzie pływają okazałe liny i karasie. Był już wrzesień, ranek dosyć chłodny, zaczęło wyraźnie pachnieć jesienią. Okonie znowu nas nie zawiodły. Brały wyśmienicie jak na komendę, jeden za drugim. Wracaliśmy znowu szczęśliwi, z minami uśmiechniętymi od ucha, do ucha. Gdy dojeżdżaliśmy do Dolic i zobaczyliśmy następne wesele, to tylko uśmiechnęliśmy się do siebie ze zrozumieniem. Minęły dwa dni od ostatniego rybaczenia, a już nie mogliśmy doczekać się następnej soboty. Poszliśmy pojedynczo do kierownika, a ten łaskawie dał nam po jednym dniu urlopu na środę. Potrzebę wolnego dnia tłumaczyliśmy pilnymi sprawami rodzinnymi, koledze zmarł dziadek, a mi nie pamiętam już, ale chyba kot.
W środę rano, z bijącymi szybciej sercami, znowu byliśmy w eldorado i z duża chęcią pompowaliśmy ponton. Wypłynęliśmy na wodę, ale było inaczej niż zwykle. Okonie nie żerowały, drobnica gdzieś znikła, było cicho i smętnie. Ten nastrój udzielił się i nam i rybom, bo tego dnia nie mieliśmy nawet puknięcia. Stało się coś niewytłumaczalnego, ciśnienie od tygodnia było stabilne, wiatr od jakiegoś czasu się nie zmieniał, wiał z zachodu. Niby wszystko w porządku, ale ,ale coś było nie tak. wracaliśmy do domu na tarczy, w raczej nieciekawych humorach. Zniesmaczeni mijaliśmy kolejną wieś i nagle musieliśmy ostro zwolnić, bo przed nami rozciągał się orszak ludzi. Po szosie maszerował kondukt pogrzebowy, a nas jakby diabeł opętał.
Zaczęliśmy tak głośno się śmiać, że pogrzebnicy zaczęli z niesmakiem się odwracać, a minami chyba chcieli nas pozabijać. To było moje ostatnie spotkanie z tym jeziorkiem, nigdy więcej już tam nie pojechałem. Jakoś się nie złożyło, Andrzej zwolnił się z pracy, a samemu nie chciało mi się tam jechać, potem poznałem jezioro Woświn i tam zapuściłem korzenie. Nigdy nie analizowałem tej naszej porażki, w tym dni z pogrzebem, ale później dowiedziałem się, że nasze bajoro odwiedziła brygada rybaków i sobie trochę pociągnęli siatami.