Wędkarska wyprawa kutrem, czyli dorsze i polityka.

/ 4 komentarzy / 8 zdjęć


                

    Zanim usłyszałem upragniony i długo wyczekiwany sygnał - "można łowić", musiałem odczekać pół roku i pokonać wiele trudności. Tak trzeba, bo: ważne jest przecież trudne, a łatwizna, to bylejakość. W międzyczasie nastąpiło wiele okoliczności życiowych, aż w końcu nastał ten długo wyczekiwany dzień, kiedy to mogłem znowu stanąć na pokładzie „Nereidy” i poczuć bryzgi słonej wody na twarzy.
Żeby nie utonąć w morzu frustracji i nie oczadzieć od oparów absurdu, z których wyłania się nasza najprawdziwsza, polska rzeczywistość, uciekłem nad Morze, gdzie przez dwa dni wraz z kolegami, z macierzystego koła 28 oddawaliśmy się lubieżnie (?!) wędkowaniu z kutra. Niektórzy z nas całkiem świadomie zaburzają sobie percepcję, aby łatwiej im było znieść rzeczywistość.
Kilka godzin w samochodzie, następnie ponad dwie w drodze na łowisko, w kolebiącym się na boki i nurkującym w górę i dół statku, pokonującym fale przy czterostopniowym morzu potrafią nieźle człowiekowi „glejaka” poprzestawiać. Siedzisz tak i patrzysz na sąsiada w szyprówce, na jego wytrzeszcz i nie wiesz, czy ten chce ci przywalić, czy coś niedorzecznego powiedzieć. Sam siebie nie widzisz i pewności też nie masz, czy to ty nie prowokujesz jakimś dziwnym, zaczepnym spojrzeniem. Zazwyczaj bierzemy coś zapobiegawczo na chorobę lokomocyjną, ale po przekroczeniu 3 stopni B. przeważnie chorujemy. Tak naprawdę, to można nas podzielić: na takich, którzy przy gorszej pogodzie chorują i takich, którzy się do tego nie przyznają. Wychodząc z kabiny zapalić możesz iść na rufę, do knujących, którzy patrzą na ciebie, jak na intruza, chętnego do zajęcia ich miejscówki siedzącej, albo na dziób, gdzie siedzą sami twardziele, zmoczeni (?!) już po wyjściu okrętu z portu. Tak naprawdę, to tylko twoja optyka i twojego rozhuśtanego robaka, bo ludzie są przyjaźni i życzliwi. To prawdziwi towarzysze niedoli.
Ciężko się jest odnaleźć w tym zatłoczonym peletonie chętnych na pudło. Nie dziwne, bo to przecież rozgrywka o Morskie Mistrzostwo Koła PZW nr 28 Warszawa – Ursynów, z którego wywodzi się wielu utytułowanych wędkarzy morskich.
Mnie osobiście mało satysfakcjonuje ciągłe pozostawanie na orbicie czołówki, więc przyczaiłem się i zaczesany na pudla, postanowiłem, że wyskoczę jako rottweiler*, ale dopiero na łowisku - żeby mi któryś z konkurentów kija w szprychy nie włożył. Podczas zawodów trzeba być szczególnie czujnym. Nawet holując rybę, należy to robić sprawnie i „po cichu”, bo jak zaczniesz zwracać na siebie uwagę, to wystarczy jeden jedyny komentarz kolegi z boku i już pozamiatane. Przestaje ci się udawać, masz dużo spadów, albo stanie -  jak zaklęte, wtedy inni będą ciągali, a ty możesz ich tylko obserwować. Jak w pokerze, zażabią ci i wypadasz z rywalizacji. Nerwowe ruchy, zmiana przynęt, sposobu ich prowadzenia na nic się już wtedy nie zdają.  
Zaszkodziłem sobie sam, bo realizując plan z przemyśleń po poprzednim rejsie, przesadziłem. Przedobrzyłem z cieniowaniem szczytówki wędki i przy pierwszym rzucie zamiast czytelnego brania zobaczyłem złamaną końcówkę „gieńkówki”. Miałem też oczarować kolegów swoją solidną, własnoręcznie wykonaną tubą, opatrzoną wymyślnymi napisami. Efekt był zgoła odmienny, bo ciężka i długa na dwa metry rura kanalizacyjna z PCV wszystkich denerwowała. Turlała się po ich zapasowych wędkach, grożąc zmiażdżeniem tychże. Ochraniała w efekcie bezwartościową już,  przecieniowaną, zmutowaną wędkę sandaczową, w rozmiarze XXL. Dwa razy Rafał łapał ją, kiedy niebezpiecznie, prawie wysunęła się za burtę. Niemiły, to mógł być jej kontakt z głową któregoś z kolegów. Może źle, że ją ratował, bo jakiś Szwed, czy inny Niemiec mógłby się ucieszyć ze znaleziska … . Może w zagranicznej telewizji by ją pokazali?  
Trzecie przemyślenie było trafione, bo z ciężkich, własnoręcznie robionych pilkerów wykombinowałem przyrząd do ćwiczeń wzmacniających przedramiona. Doradził mi to ćwiczenie Marcin - Miller, bo tak podobno kierowcy rajdowi poprawiają siłę swojego uchwytu. Ma to sens, bo przecież ich samochody nie mają wspomagania. Nawijanie na drewniany drążek starego sznurowadła z kilogramem złomu na końcu, po półrocznych, systematycznych ćwiczeniach sprawiło, że nie czułem zmęczenia tych partii ciała. Dwa dni forsującego kręcenia kołowrotkiem i wyciąganie ciężkiej przynęty z kilkudziesięciu metrów, czasami z rybą (!), nie dawało oznak bólowych. Obciążenie poszło na barki. Teraz mam pół roku na wzmocnienie obręczy barkowej. Może jakiś expander? A może hantelki? Jak bolok pójdzie wyżej, czyli w karczycho, to może stworzę jakąś ołowianą pilotkę? Że z wiekiem ubywa człowiekowi możliwości, to wiadomo. Nie będę już spadochroniarzem, czy skrzypkiem. Pozostanę wędkarzem. Muszę więc dbać, by sprawność potrzebną mi do uprawiania tego sportu podtrzymywać.  
Że mam problem z barkami, to czułem już będąc na lodzie. W tym roku wierciłem cztery razy: dwukrotnie na Dziekanowskim, raz na Gnojnie i raz na Łaśmiadach. Do niczego ciekawego się w Turnieju Trzech Tafli nie dowierciłem, znaczy do pudła się nie zbliżyłem. W pierwszej odsłonie, czyli z mormyszką złapałem 14 dag, dzień później, na spławik 15 dag. Najlepsi po 1,5 kg! Na Gnojnie, w trzeciej części turnieju, czyli z blaszką podlodową przeżyłem wspaniałą przygodę. Po paru godzinach mizerii, kiedy moja czujność była już znacznie osłabiona, miałem piękne pobicie. W solidny zestaw, z arcydziełem – rękodziełem na końcu, wyłudzonym od Gienia, naszego kołowego wytwórcy kilerów przywaliło monstrualne, jak na zimowe warunki rybsko. Nierówna walka trwała, raptem kilka sekund, ale dostarczyła mi niezapomnianych emocji. Wyczekując takich organizujemy przecież nasze wyprawy. Kiedy podszedłem do łowiącego nieopodal Gienadija i roztrzęsiony opowiadałem mu, jak straciłem piękną rybę wraz z niepowtarzalną przynętą, ten uśmiechnął się, pokiwał głową i …. dał mi identyczną.
Za to nieźle, bo na czwartym miejscu wylądowałem na Łaśmiadach. Ale, tu zaistniała rzecz bardzo wstydliwa, bo  zdominowała nas wszystkich kobieta. Justyna – Gruba ** – Prezesowa wygrała wyjazdowe zawody o Mistrzostwo Podlodowe Koła nr 28 Warszawa – Ursynów. Nieszczerze jej gratulowaliśmy i obchodzimy ją od tej pory szerokim łukiem. Koledzy uprosili prezesa, żeby żony więcej na kołową rywalizację nie zabierał, bo to przecież nie pierwszy jej taki wybryk i nie potrzeba nam sensacji. Wcześniejsza, druzgocąca rywali wygrana na spinningowych zawodach wyjazdowych i lepsze lokaty Justyny niż męża w innych, przestają być śmieszne. Darek uspokoił nas, że na morskie, to ona na pewno nie pojedzie, bo dzieckiem się trzeba opiekować, a poza tym, to w domu musi ktoś przecież pracować.
    Początek roku jest zawsze ciężki. Że kołowe wypady skutecznie drenują skarbonkę, to oczywistość. Zanim się wejdzie w sezon, trzeba pokonać różne schody, typu OC i przegląd samochodu, opłacić kartę i po drodze jakiegoś ewentualnego komornika za mandat, czy inny niemiły wydatek. W efekcie taki wyjazd na dorsze, to wielki wyczyn: finansowy i fizyczny.
Żeby chociaż kilka godzin połapać musieliśmy wypłynąć o czwartej, więc pobudka o trzeciej. Potem dwie i pół godziny w sobotę, a trzy i pół w niedzielę, i to w jedną stronę, bo dorsze tej wiosny wyjątkowo się rozpierzchły. Podobno w poszukiwaniu bardziej zasolonej wody,  potrzebnej im do tarła. W przyszłości będzie lepiej, bo jakiś „słony prąd” wspomagający idzie już z Morza Północnego do naszego Bałtyku. Unia, znaczy jej zbrojne ramię, wzięła się też za naszych pseudo-wędkarzy. Od jakiegoś czasu organizowane są bezlitosne kontrole, które mają wykorzenić dziadostwo przez zwyrodnialców uskuteczniane: za rybę bez głowy kilkaset złotych kary, za wyfiletowane podobnie, za zbyt dużą kotwiczkę, czy haczyk także odpowiednia kara. Pomnożone przez sztuki mogą dać nawet kilka tysięcy. Jeden, i tylko jeden punkt zahaczenia! Nie ma już, że pilker z dwiema kotwicami, u dołu i u góry + choinka z przywieszek. Teraz albo jedno, albo drugie –  uzbrojony w kotwicę pilker, ewentualnie  sama przywieszka. Tylko uczestnicy zawodów zgłoszonych w Kapitanacie mają prawo do poławiania na dwa punkty zaczepne. Wszystkie te mądrości zasłyszałem na kutrze, od panów z obsługi. Pan Florek, w okularach z denkami od musztardówek zamiast szkieł, to tęga głowa!
„Fakty potrafią być mylące, a plotki bywają odkrywcze” – jak mawiał płk. Lander z „Bękartów wojny”.
Nie ma już lipnych limitów ilościowych, więc jeżeli masz pojęcie i niezbędne szczęście, to sobie spokojnie do domu świeżych dorszy przywieziesz. Wymiar ochronny, to teraz 35 cm. Na zawodach 38.
Złowione ryby kontrolują wyrywkowo specjalne grupy uprawnionych strażników prawa już w porcie, a wielkość kotwic, haczyków i ilości przywieszek sprawdzają lotne brygady na łowisku. Wpadają oni, niczym piraci na kutry i są kategorycznie bezwzględni! Nareszcie. Żeby jeszcze zabronili połowu w okresie tarła, to byłoby bajkowo.
Za jakiś czas ma wejść pięcioletni zakaz odłowu sieciami na Bałtyku. Jest już także konkretny program wydobywania z dna naszego morza iperytu i innych gazów bojowych, które zalegają tu od kilkudziesięciu lat, a beczki z tymi śmiertelnie groźnymi substancjami zaczynają się już rozszczelniać i pokazują próbki swoich możliwości. Czasami poławiamy przecież zdeformowane i owrzodziałe ryby, które po odhaczeniu pośpiesznie oddajemy morzu. Wygląda na to, że i ja jeszcze dożyję czasów odnowionego, wzmocnionego i zdrowego stada dorszy bałtyckich.
Jak się już tak rozmarzyłem, to pomyślcie, jak byłoby fajnie, gdyby takie zdecydowane kroki podjęto w sprawie naszych ryb słodkowodnych? Gdyby nie było tego olewactwa, śmiesznych osądów i „małej szkodliwości czynu”.
    W sobotę „Nereida” była jedynym kutrem z wędkarzami, który wyszedł na wodę. Płynęliśmy ponad dwie godziny na łowisko, w bardzo niesprzyjających warunkach. Po dotarciu na miejsce uwijaliśmy się, żeby cokolwiek złapać i zapunktować, bo pogoda miała się jeszcze pogorszyć. Startujący w zawodach wiedzą doskonale, jak ważne jest, aby poszczególnej tury nie wyzerować. Niech to będzie chociażby jedna ryba. Minimalne nawet punkty nie zamykają nam drogi do walki o możliwie dobrą lokatę, bo następne losowanie może obdarzyć nas lepszym stanowiskiem i to sprawi, że nie wypadamy z gry.
Trzeba też mieć jaja, żeby niczego nie złapać!
Rozczarowało nas, niestety dwóch naszych kolegów, którzy po sobotnich, bardzo mizernych połowach nie stawili się już w niedzielę na pokładzie.
Szyper dwoił się i troił, aby napłynąć na jakieś, najmniejsze chociażby, chętne do żerowania stado dorszy. Było ciężko, bardzo ciężko, ale do końca nie traciliśmy wiary.
W efekcie spłynęliśmy w sobotę z niezbyt zadowalającym wynikiem, bo na dwudziestu wędkarzy przypadło tyleż ryb, tyle tylko, że nierówno podzielonych. Było dwóch z trzema, czterech z dwoma i kilku z pojedynczymi sztukami. Ja, byłem bardzo szczęśliwy, kiedy przy pomiarach okazało się, że mój drugi dorsz, taki bardzo „stykowy”, po wygłaskaniu, pokazał na sędziowskiej miarce 38,1 cm.
Sobotnią turę wygrał nasz Prezes – Darek Stefanek, a Grzesiek Basiak był drugi. Obaj oni złapali po trzy dorsze. Moje dwie mizeroty dały mi w efekcie szóstą lokatę, bo objechali mnie trzej szczęśliwcy z większymi parkami.
    Niedzielne warunki tylko nieznacznie się poprawiły, więc po 3,5 godzinnym rejsie dotarliśmy na łowisko bardzo już wyczerpani fizycznie. Pierwsze napłynięcia były niezmiernie rozczarowujące. Kiedy na horyzoncie pojawiły się inne statki, to uwierzyliśmy, że jesteśmy we właściwym miejscu. Tylko tu mogliśmy cokolwiek złapać, w tych bardzo chimerycznych warunkach. Dorsze jeszcze się nie określiły, gdzie są i czy będą współpracować. Kolejne ustawienia kutra, na tym bardzo odległym łowisku nie były optymistyczne, bo trafiały się z dryfu pojedyncze sztuki i to niekoniecznie wymiarowe. Najczęściej były to napłynięcia jałowe. Czas szybko leciał i w nasze szeregi zakradała się powoli nerwowość. Przecież to już ostateczna rozgrywka. Do przejścia na inne stanowisko miałem zaledwie jedną sztukę, ale pocieszające było to, że zbytnio nie odstawałem od pozostałych, bo wybitnie skuteczni mieli najwyżej po trzy sztuki.
Zeżarliśmy po kiełbasce, chwilę porozmawialiśmy, zmieniliśmy miejscówki i rozpoczęliśmy walkę o być, albo nie być. Ja, z bardzo dobrej, bo dziobowej, wylądowałem na wylosowanej rano „6”, przy samych drzwiach szyprówki. Miejsce koszmarne, bo ani zarzucić, ani się swobodnie poruszać i ciągle ci ktoś po bambetlach łaził. Ale cóż, to przecież losowanie. Rzadko wygrywa się rufę.
Wychylającą się, co jakiś czas zza drzwi kabiny paszczę szypra, począł z wolna rozpromieniać nieśmiały uśmiech. Czyżby wreszcie znalazł to, czego od dwóch dni szukamy? Tak! W pierwszym rzucie miałem już branie, potem następne i kiedy rozejrzałem się po pokładzie, to widziałem już gdzieniegdzie wygięte wędki kolegów. Chyba się zaczęło? Teraz trzeba to należycie wykorzystać! Pierwsze przykładane do miarki dorsze nie osiągały wymiaru zawodniczego, ale ponad 35 cm, to przecież sztuki konsumpcyjne. Nie zawiozę więc do domu pustej lodówki. Trafił mi się pierwszy dublet. Niestety ryby poniżej 38 cm. Zarzuciłem po raz kolejny i kiedy poczułem na kiju rybę, to przytrzymałem jeszcze przez chwilę, żeby dosiadła następna. Wyciągnąłem kolejną parkę, i jeszcze jedną. To nic, że z trzech,  dużym wysiłkiem wyciągniętych na pokład dubletów, tylko jeden dorsz miał wymiar, ale coś się zaczęło wreszcie dziać. Po to tu przecież przyjechałem, żeby sobie wreszcie rybek pociągać. Nie majstrowałem zbytnio z przynętami i w spokojnym tempie zapełniałem kastę. Nie interesowałem się też za bardzo wynikami rywali, bo wystarczało mi, że u mnie się wreszcie coś dzieje.
Ile byś nie łapał, to zawsze będzie za krótko i trąba kończąca zawody zawsze rozrywa ci wręcz serce. Czemuż to już?! Perke!!!
Największe emocje miały dopiero nadejść. Zawsze tak jest przy mierzeniu urobku. Z różnych zakamarków kutra powyłaziły monstra – zombiaki, z podkrążonymi ze zmęczenia oczami i zaczęły znosić do punktu swoje ciężko wypracowane ryby.
W porównaniu z wczorajszym dniem było wręcz znakomicie. Ja, miałem dziewięć wymiarowych dorszy! Byłym szczęśliwy i dumny z wyniku, pomimo, że doszły mnie słuchy o kilkunastu. Najwięcej złapali Piotrek Cwaliński, Grzesiek Basiak, Marcin Milczarski i Michał Dąbrowski, któremu dojście do dobrego wyniku zamknęła zerowa tura z soboty. Prezes złapał w niedzielę sześć sztuk i cudem nie spadł z umykającego mu pudła. Był ostatecznie trzeci. Dostał też piękny puchar za największą rybę zawodów – około 55 cm dorsza.
Mistrzem Koła na rok 2016 jest Grzesiek Basiak, drugi jest Piotrek Cwaliński. Gdyby Piotr nie pochorował się w sobotę, to on byłby z pewnością mistrzem. Ale z drugiej strony, ta jedna, jedyna ryba z soboty nie przekreśliła jego szans na osiągnięcie tak dobrego wyniku w całej rywalizacji. Ja, dwa razy szósty, w rezultacie piąty. Przede mną był Marcin Milczarski, a szósty Andrzej Stencel.
    We wtorek, kiedy już zmęczenie fizyczne odespałem, to obudziłem się, jakiś taki oczadziały i pomroczny. Szykowałem się na dyżur. Kiedy już wyprowadziłem psy i pomykałem do pracy, to zamiast lekkości duchowej, po wymarzonej wyprawie, byłem duchowo bezsilny i jakiś, taki, zadżumiony. Bałem się powrotu do rzeczywistości. Byłem bardzo ciekaw, czy przez te parę dni mojej nieobecności zamienili już naszą salę odpoczynku na kaplicę i czy aby zamiast mojej ulubionej kierowniczki nie zastanę tu jakiegoś katechety.
Wchodząc do stacji oczekiwań, asekuracyjnie przywitałem się niegroźnym „szczęść Boże”. Chwilę posiedzieliśmy zanim Ursynów zachorował i przy śniadaniu słuchałem na przemian i kolegów, i telewizji.
Wielo-minister Z. zapowiada, że pozamyka wszystkich lekarzy z  Wołoskiej***. Wtajemniczeni wiedzą, że to w odwecie za krzywdę rodzinną, on zaś twierdzi, że walczy z korupcją. Według tego rozbuchanego nadurzędnika, to personel medyczny jest winien każdej śmierci, bo zjawisko to, jako takie, w przyrodzie nie występuje. Efekt będzie taki, że grozi nam samoleczenie. Nie mylić z samogwałtem, bo za to, to z kolei grozi nam już więzienie, jak nas namierzy super-agent Mariusz – Beria – K. o spojrzeniu bazyliszka. Wszak to niszczenie życia nienarodzonego!
A co w kwestii obronności? Wszystko w porządku, bo trzeci orzeł, nawiedzony i zajadły minister, podobny do diabła, jest już o krok od wyjaśnienia tajemnicy trójkąta bermudzkiego. Potem wyprowadzi nas z NATO i założy przymierze z Wągrami. Każdy szanujący się Prawdziwy Polak ma przecież szabelkę na ścianie, więc nie jesteśmy tacy bezbronni. Jeden bełkot i bzdury do potęgi!
Może, któryś ze szpiegujących portale agentów oświeci tych muszkieterów, że jesteśmy milionową rzeszą ewentualnych głosów. Niech pomogą wędkarskiej braci rozprawić się z rybakami i kłusownictwem, to zyskają spore poparcie. Na mnie, jednak nie liczcie. Niech to będzie milion minus jeden, bo nie wszystko jest na sprzedaż.
Staram się o tym nie myśleć, żeby nie zwariować i skupiam się na następnym wypadzie. Już dziś zaczynam przygotowania. Zdobyłem stary kask budowlańca… .
Bardzo dziękuję wszystkim uczestnikom naszej wyprawy, także i tym, którzy nie wytrzymali ciśnienia oraz sędziemu Rysiowi za wygłaskanie. Szczególne podziękowania dla Grześka Turskiego z „Pomorzanki” za smaczne jedzonko i idealny klimat, który stwarza nam w mateczniku wędkarstwa morskiego, na nasze spotkania oraz za dużą dozę zaufania, jaką mnie i moje paszczury obdarzył. Gratuluję wszystkim wygranym i przegranym, także i sobie.   
*Politycy, to showmani – wykorzystałem zasłyszane w „Kropce nad i” powiedzonko
** Tak pieszczotliwie, to tylko Prezes może się zwracać do swojej małżowiny
***To szpital MSW w Warszawie
     
 

 


4.9
Oceń
(14 głosów)

 

Wędkarska wyprawa kutrem, czyli dorsze i polityka. - opinie i komentarze

Da-beerDa-beer
+1
Stachu Mistrz!!! Dzięki za czar wspomnień!!!! ;) (2016-03-31 15:48)
StachuStachu
0
Dzięki, Michał. Gienio wzruszył się i naprawił mi już wędę. Zabronił więcej przy niej majstrować. Tubę rozebrałem, barki ćwiczę, telewizji nie oglądam. Będzie dobrze! Pozdrawiam (2016-04-14 23:15)
StachuStachu
0
Dzięki, Michał. Gienio wzruszył się i naprawił mi już wędę. Zabronił więcej przy niej majstrować. Tubę rozebrałem, barki ćwiczę, telewizji nie oglądam. Będzie dobrze! Pozdrawiam (2016-04-14 23:16)
waldiC67waldiC67
0
Bardzo trafne spostrzeżenia z morskiej wyprawy, opisane z polotem. Również nie rozmienię się na drobne i za miskę soczewicy (500 + itp.) nie oddam swojego głosu na rządzącą i jedynie słuszną partię. (2016-10-04 17:53)

skomentuj ten artykuł

Sklep wędkarski internetowy, duże okazje tanie wędki i kołowrotki online - zdjęcia i fotki

Wędkarstwo wiadomości