Wędkarska wyprawa - Tylko jedna taka noc w roku.
Bartosz Kowalaki (myidis)
2018-07-16
Ostatnio często wracam wspomnieniami do poprzednich sezonów, analizuję wszystkie brania, przeglądam zdjęcia i w myślach planuję już wyjazdy odległe o kilka miesięcy.
Dziś opiszę jedną z.. a zresztą, przekonacie się sami jakich wypraw!
Znowu na ten biwak..
Lipiec 2015
A w zasadzie połowa lipca. Pierwsze dwa tygodnie spędzamy z rodziną zawsze, ale to ZAWSZE nad morzem. Moi rodzice są fanami homeostazy, czyli w skrócie – nie lubią zmian, a najlepiej gdybyśmy wakacje spędzali co roku tak samo, dlatego nie miałem większych problemów z namówieniem ich na coroczny rodzinny biwak.
Mama przyjęła to na klatę, natomiast rodzeństwo było zdegustowane – Znowu ten biwak, a nie możecie pojechać choć raz bez nas?! Wykrzykiwali przez siebie Maciek z Zuzią.
Jako że żyjemy w demokratycznym państwie ( :) ) szybko przegłosowaliśmy maruderów i zaczeliśmy planować wyjazd.
Ja miałem już w głowie całą gamę pomysłów, jakaś dzika plaża lub blat niedaleko kąpieliska, a może jakaś spokojna zatoczka lub skarpa.. Tata jednak postawił na swoim, oznajmił wszystkim „jedziemy w nasze lipcowe miejsce” i na tym zakończyły się moje rozważania, co roku w to samo miejsce.. Niby mieliśmy tam co roku dobre efekty, ale czasy świetności tego łowiska już dawno minęły, wszystkie duże ryby zostały wybite co do sztuki a rynienkę zasypał piach.
Nawet nie wiedziałem jak bardzo się mylę..
To jest to.
Nadszedł dzień wyjazdu – spakowaliśmy cały sprzęt, jedzenie, wodę, znalazło się nawet trochę miejsca na pozostałych członków wyprawy.
Po godzinnej podróży byliśmy już na miejscu, pierwsza rzecz jaką z Tatą zrobiliśmy po wyjściu z samochodu to szybki rekonesans wzdłuż brzegu.
Nie było nas rok, a miejsce zmieniło się nie do poznania: rzeka ponownie wyżłobiła w dnie rynnę, tym razem szerszą i dłuższą, nurt odsłonił zatopione korzenie starego dębu, piach obsypał się ze skarpy tworząc delikatną zatoczkę ze spowolnionym nurtem a bobry powaliły wzdłuż brzegu kilka dużych drzew tworząc kryjówki dla drapieżników.
To zdecydowanie była zmiana na lepsze.
Rozłożyliśmy szybko namiot, znieśliśmy trochę drzewa na ognisko i zabraliśmy się za najważniejsze – rozkładanie sprzętu.
Tata stwierdził że ta rynna to taka zmyłka i że on najpierw wypróbuje blacik kilka metrów przed rynną (była 14) bo potrzebujemy żywca.
Faktycznie, uciąg wody w rynnie był stosunkowo mocny, kiełbie zawsze wypuszczamy bo nigdy nie pamiętamy czy są pod ochroną czy nie, a krąp prędzej o tej godzinie będzie żerował na blacie lub przy trawach w płytkiej wodzie.
Ja rozłożyłem swój niezawody spinning i zabrałem się do przeczesywania najpierw płytszych rejonów przy trawach by przejść do rynny i obadać jak dokładnie wygląda dno rzeki w tym miejscu.
Zarówno trawy jak i rynna zaskoczyły mnie pięknymi okonkami, niezawodne okazały się imitacje płoci i okonia.
Rynna zaczynała się (jak się okazało) przy samym brzegu, miała około 1,5-2metry szerokości i ciągnęła się na około 50metrów! Spadek w rynnie był niewielki, bo głębokość była większa o około 25-35cm w porównaniu z resztą rzeki, ale jak wkrótce się miało okazać, dla ryb była to ogromna różnica..
Pierwsze koty.. do wody!
Wieczór zbliżał się nieubłaganie, Tata zdążył już nałapać krąpi i uklejek, nawet mój młodszy brat złapał okonia, ale ja czułem się niepocieszony. Kilkaset metrów wcześniej prężnie rozciągała się przykosa, przy której raz za razem uderzały bolenie, jednak brak woderów skutecznie odsyłał mnie myślami do rynny i skarbów które może skrywać.
Na takie wyjazdy szykuje zawsze dwie wędki, tym razem jedną gruntówkę postanowiłem zastąpić.. spławikówką.
Rynna zaczynała się przy samym brzegu, jeśli drapieżnik będzie ją przeczesywał, przynęta podana na zestawie ze spławikiem wzbudzi mniej podejrzeń, będzie się bardziej dynamicznie unosić w toni, jednocześnie mniejsza część zestawu pozostanie widoczna dla oka drapieżnika.
Genialne rozwiązanie na okonie i sandacze.
Pierwszy żywiec wylądował jednak nie w rynnie, a w okolicach powalonego przez bobry drzewa.
Było jeszcze dość jasno, przy użyciu spinningu złapałbym jedynie zaczep, więc postanowiłem spróbować z zestawem żywcowym.
Spławik z gracją wylądował jako drugi na swoim miejscu, gruchawka na szczytówkę (ostrożności nigdy za wiele) i wracam do ogniska na kolację, do obozu oddalonego (o zgrozo!) dosłownie trzy kroki od moich wędek!
Ognisko płonie w najlepsze, Maciek łazi w kółko próbując złapać zasięg w komórce, Zuzia korzysta z resztek promieni słonecznych razem z Mamą, opalając się na kocu, każdy już się najadł i jest zadowolony, Tata dalej męczy krąpie, a ja czekam, czekam na magiczny „dzwonek” który zasygnalizuje branie na jednej z wędek.
I jest, jak grzmot wyrywa mnie z zadumy dźwięk gruchawki! Podrywam się na nogi i biegnę do wędki! Spławik? Niee. To gruntówka!
Podbiegam, zacinam i jest!
Nie jest to niewiadomo jaki okaz, ale po chwili ku mojej uciesze ląduje w podbieraku przy asyście Maćka – Szczupak, 50cm.
Wyciągam mu haczyk z pyska i wypuszczam, ku dostojnej dezaprobacie mojej Mamy, która co roku prosi mnie o jakąś smaczną rybę, a ja co roku odpowiadam „ojoj, no nic, może następnym razem zabiorę” (i w końcu i tak nie zabieram :) )
Zapowiada się piękny wieczór, jeszcze jak..
Na drugą nóżkę..
Stare przysłowie mówi – „Gdzie kucharek sześć, tam cycków dwanaście”.
Postanowiłem pójść za ciosem, takie miejsca często stanowią kryjówkę dla więcej niż jednego drapieżnika – żeby tego było mało, niektóre drapieżniki podążają za innymi!
Tata opowiadał mi kiedyś o szczupakach, które łowił w nocy ze swoim bratem. Mieli postawione po dwie żywcówki i siedzieli obok siebie. Niezwykłość tej sytuacji polegała na tym, że pierwsze branie było sandaczowe, złowili faktycznie po sztuce, ale kolejne branie już było szczupakowe. Wyglądało to tak, jakby ławica sandaczy przechodziła wzdłuż brzegu a za nią szczupaki, zjadające niedobitki pozostałe po przejściu sandaczy.
Mój inny wujek, z drugiej strony za to łapał największe klenie w miejscach w których biły bolenie, doszedł do wniosku że duże klenie idą za boleniami i korzystają z powstałego zamieszania. Ryby to oportuniści, skorzystają z każdej okazji która pozwoli im się bez wysiłku najeść.
Postanowiłem wykorzystać te obserwacje i postawiłem wędkę w tym samym miejscu, z jedną małą różnicą – jako żywca użyłem krąpia.
Wieczór szybko zmienił się w ciemną noc, obozowisko opustoszało a przy wędkach pozostałem jedynie ja.
Świerszcze jak zwykle umilały mi nocne czatowanie swoim koncertem, który tej nocy zdawał się być wyjątkowym widowiskiem, żaby ze starorzecza rozciągającego się za moimi plecami kilkaset metrów dalej postanowiły się przyłaczyć, tworząc unikatowy duet.
Wtedy wszystko jakby zamarło.
Usłyszałem delikatne gruchnięcie.
To był dźwięk którego nie mogłem pomylić z niczym innym.
Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do wędki, która wydała z siebie przeraźliwy pisk kołowrotka, wyciągana z niego żyłka gwiżdżąca na wietrze aż zmroziła mi krew w żyłach, gruchawka jak natchniona bujała się w każdą stronę – tym razem na haku mam coś o wiele większego.
Chwytam wędkę, zacinam – jest! Zakręcam odrobinę hamulec w kołowrotku i rozpoczynam walkę..
Narobiłem tym wszystkim tyle hałasu że obudziłem wszystkich w namiocie, zresztą – wędki stały dosłownie kilka kroków od obozu a mój Tata zrywa się ze snu ilekroć usłyszy gruchawkę.
Tym razem nie ma mowy o szybkiej kapitulacji – ryba ucieka raz po raz a to pod prąd a to z prądem rzeki, wyciągając kolejne metry żyłki.
Pozwalam się rybie zmęczyć, niech ucieka, niedługo będzie moja..
Faktycznie, słabnie po jakimś czasie, ale mając jako główną żyłkę 0.20 muszę być ostrożny bo..
I w tym momencie ryba wpływa w zaczep..
Byłem taki skupiony na powolnym przyciąganiu jej do brzegu że zapomniałem w jakim miejscu łowię.
Aaaale, czytałem kiedyś, że ryba kiedy poczuje luz na żyłce mysli że się zerwała i wypływa z kryjówki.
Luzuję żyłkę i biorę głęboki oddech.. liczę do trzydziestu.. i jest! Spod korzenia wypływa moja zdobycz!
Teraz już nie dam jej szans na powtórkę tego manewru – przyciągam ją w swoją stronę i przy drugim podejściu Sum ląduje w podbieraku.
Dałeś mi popalić – myślę, wyciągając haczyk z jego pyska.
Maciek w szoku, Mama w szoku, Tata w szoku, Zuzia dalej śpi, ale myślę że też byłaby w szoku.
Sum ma metr długości, nie jest najcięższy z tych które złapałem (największy miał również metr, ale ważył 7kg) mimo to nadal cieszy, zważywszy że nigdy nie nastawiam się na te największe, może na starość z nimi powalczę, ale póki co moim oczkiem w głowie są sandacze.
Zdejmuję mu jeszcze tylko pijawki z głowy i wypuszczam.
Dzielny maluszek, a teraz uciekaj, do zobaczenia za rok – szepczę niby do niego, niby trochę sam do siebie i obserwuję w świetle latarki jak odpływa.
Na świętej Anki Sandaczowe poranki..
Adrenalina z holu nie daje mi spać. Przeglądam zrobione zdjęcia i zastanawiam się co jeszcze mnie ciekawego dziś spotka? Sum wziął po północy, męczyłem się z nim prawie do pierwszej, wada lekkiego sprzętu.
No, ale jeszcze spławik.. w teorii powinien zadziałać, zmieniam więc uklejkę na bardziej „żywą” i zarzucam w to samo miejsce.
Mgła nadchodząca znad pól niesie orzeźwiającą „bryzę”, całą noc siedziałem przy ognisku myśląc o rybach, to chyba już obsesja. W dodatku wypiłem całą kawę z termosu, czuję jak ręce mi chodzą przez kofeinie, ciekawe czy po takiej dawce w ogóle zasnę?
Z rozważań skutecznie wyciąga mnie znajomy gruchot..
Zerkam na gruntówkę – stoi w miejscu..
Dziwne, może mi się tylko wydawało? Może to jakieś halucynacje od zbyt dużej ilości kawy?
No ale znowu coś grucha..
NO TAK, SPŁAWIK!
Zerkam na niego i widzę takie ni to branie, ni to uklejka trzęsie..
Ale podchodzę do niego tak cicho jak tylko umiem i obserwuję..
I wtedy lekkie puknięcia zmieniają się w ciągnięcie zestawu, coś ewidentnie ciągnie w dół.
Nie czekam ani chwili dłużej i zacinam! JEST!
Godzina 5:00, jak w zegarku.
Spławikówka daje radę, każdy odjazd ryby jest amortyzowany na delikatnym blanku.
Już nawet nie muszę kręcić korbką, sandacz wziął mi dosłownie pod nogami, kilka ostatnich odjazdów i przyciągam go do powierzchnie – jesteś mój, szepczę do siebie.
Miarka, 55cm, „królem rzeki to Ty nie jesteś, ale dałeś mi dziś do myślenia”.
Budzę Tatę, pokazuję mu zdobycz, robimy zdjęcie i pora pożegnać naszego małego przyjaciela.
O sandaczu nie mówimy już nikomu, Mama dostałaby chyba szału na wieść o nim i o tym że znowu go wypuściłem, no ale rodziny się nie wybiera, zasady to zasady.
Dla mnie to koniec wędkowania, przynajmniej tego dnia, mam cały komplet.
Tak, to był piękny wyjazd, zaskakujący i niezapomniany.
W końcu – każdemu z nas przytrafia się tylko jedna taka noc w roku.
Szczęśliwa noc.