Zaloguj się do konta

Wędkarski wypad nad jezioro Piłakno, czyli pożegnanie z Jurkiem.

- Tato, a ty, czemu nie wędkujesz?
- Synu, wędkarstwo, to zajęcie dla pederastów! - zwięźle i na temat odpowiedział dociekliwemu smarkaczowi trzydziestoparoletni macho. Następnie podniósł się z koca, poprawił obwisły brzuch i rzucił w kierunku latorośli: - Dobra, synek, wystarczy tej rekreacji. Idziemy na piwo i pora coś przekąsić.
Spojrzeliśmy z Jurkiem po sobie i wymieniliśmy głupkowate uśmiechy. Rzuciłem komendę: - Wyciągaj kotwicę, ty stary pedale! Opuszczamy tę nieprzyjazną i bezrybną zatokę.
    Czterdziestu czterech pedryli + jedna lesba z koła nr 28 Warszawa - Ursynów przyjechało w piątek nad jezioro Piłakno, aby oddawać się lubieżnej praktyce wędkowania. Stado zniewieściałych facetów przybyło do ośrodka "Karolczak" w Maradkach, by podziwiać swoisty teatr przyrody, krainę czarów, nad jeziorem o niezwykłej wręcz przejrzystości.
Widok malowniczo położonego ośrodka na bardzo stromym zboczu niecki zapierał dech w piersiach. Oddech odbierał też spacer ze sprzętem w górę i na dół. Stromizna stoku powaliła dosłownie weterana naszych wypadów, Mieczysława. W piątek wieczorem, tuż po rozlokowaniu się po domkach pomykał sobie Miecio w odwiedziny. Wziął i postawił krzywo nogę na kretowisku. Finał był taki, że sturlał się biedaczysko kilkadziesiąt metrów w dół i podnieść się już nie mógł, bo doznał skomplikowanego złamania, w okolicach stawu skokowego. Wezwaliśmy Pogotowie Ratunkowe, które przetransportowało naszego druha do szpitala w Mrągowie. W poniedziałek przeszedł złożoną operację ortopedyczną stopy z użyciem śrub, drutów i innych ulubionych narzędzi oprawców w białych fartuchach.
    Od pewnego już czasu dopada Jurka i mnie zwątpienie, czy aby zdążymy dokopać boleśnie naszym rywalom, zanim poumieramy. Zła passa trwa nieustannie i zamiast my ich, to oni nas masakrują bezlitośnie.
Od zawodów, do zawodów nosimy garb błędów, które popełniliśmy.
Byłem nad tym jeziorem 8 lat temu, też na wyprawie z kolegami z koła, ale w innym ośrodku. Wtedy była to „Królewska sosna”, Mekka płetwonurków. Dziwnie się tu wędkuje, kiedy widoczność w wodzie porównywalna jest do tej, na rafie koralowej. Obecność nurków też nie pomaga, a wręcz próby podejścia i przechytrzenia ryby niweczy. Żebyśmy nie mieli za łatwo, to i rybacy postarali się i tuż przed naszym przybyciem przeciągnęli wodę dwukrotnie. Mdli mnie już od tego ciągłego narzekania, ale z każdym sezonem jest coraz gorzej i na poprawę się nie zanosi.
Może to plotki, ale słyszałem od stałych bywalców, że to właśnie płetwonurkowie wybijają kuszami ostatnie okazowe szczupale.
    Na przejrzystą wodę zabraliśmy z Jurkiem tylko przynęty w naturalnych kolorach: firmowe woblery, odpowiednie gumy i sprawdzone wahadłówki. Naszym celem będą szczupaki okupujące strome spady. Według mapy batymetrycznej niewiele jest tu obiecujących górek i tylko dwie wyspy. Reszta, to strome spady i to tuż przy brzegu.
Nie musiałem realizować swojego szatańskiego planu, aby sponiewierać pod sklepem spragnionego autochtona i bezlitośnie wyciągnąć z niego wszystkie istotne dla mnie informacje. Wywiad zebrałem zupełnie przypadkiem, kiedy to odwiedziłem wraz z zespołem RM pewną sympatyczną wdowę po wędkarzu. Na wizycie zawsze jestem czujny i wędkarza w domu wyczuję. Okazało się, że pani wraz z nieboszczykiem od czterdziestu lat wędkowała właśnie na Piłaknie. I to do niedawna.
Koledzy pacjentkę leczyli, a ja zbierałem dogłębny wywiad. Dodam, że nie medyczny. Pół godziny wystarczyło, żeby panią z kolki nerkowej wyleczyć i tajne mapy zdobyć.
Wyposażeni w dokładny opis łowiska o wynik rywalizacji byliśmy spokojni: Ptasia Wyspa, Wyspa Obszczana i powalone drzewa, to według naszej informatorki miejsca, którym powinniśmy poświęcić najwięcej czasu.  Całość uzupełniały moje mgliste wspomnienia sprzed 8 lat.  
Na łódkę zabraliśmy wiaderko ziarna, żeby zanęcić przed niedzielnym łapaniem na spławik, więc od razu skierowaliśmy się za Ptasią Wyspę (według wdowy to tu właśnie stacjonują leszcze). Wiaderko opróżniliśmy i rozpoczęliśmy spinningowanie. Jurek pracował na przemian zielonkawą żabą i kalewą „3”, a ja penetrowałem spady głęboko schodzącym okoniem – „grzechotnikiem”. Słusznych rozmiarów.
Na ławeczkę wyłożyłem jeszcze kilka kilerów z długimi ryjami. Obłowiliśmy: i ptasią, i tę o brzydkiej nazwie wyspę i popłynęliśmy w miejsce, gdzie przed laty miałem bliskie, emocjonujące i bardzo krótkie spotkanie ze szczupakiem mutantem. Wtedy byłem na łódce z moim byłym przyjacielem „Łysym Wężem”. Kamil obławiał trzcinki woblerem powleczonym skórą z płotki, a ja ciągałem bliźniaka „grzechotnika” po niemal pionowym kancie. W pewnym momencie tak mną szarpnęło, że prawie wypadłem z łódki. Łapałem na wędkę dorszową, której zdarza mi się używać do trolingu. Ryba się nie zacięła, ale pozostawiła na 15 cm woblerze jeden jedyny, bardzo głęboki ślad zęba. Tego jadowego. Gorzej na gumie, ale na woblerze, to ja zębulce zawsze poznam. Zwłaszcza takie!
- To nie ryba, bo na woblera, to by się zapiął – wymądrzył się Łysy.
Myślę sobie, jak nie ryba, to pewnie płetwonurek postrzelił mojego okonia. Dziwne tylko, bo żadnych bąbli tam, i przed, i po braniu nie zaobserwowałem. Może nurkował na bezdechu?
Monstrum przez te osiem lat pewnie już zdechło, albo go ustrzelili, a jego miejscówki nie zasiedlił żaden następca, więc popłynęliśmy na powalone drzewa. Tam, także bez kontaktu, więc poprosiłem Jurka, żeby się zgodził na wycieczkę na górkę. Tę spenetrowaliśmy dużymi przynętami wkoło i stanęliśmy na szczycie, żeby dać szansę okoniowi. Dziwne wrażenie, bo tuż pod łódkę przychodziło za paprochem stado okoni, takich około wymiarowych i dwa, trzy konkretne. Zmiana gumek, próby z małymi woblerkami dawały co, jakiś czas straceńca 17 - 17,5 i odprowadzające go stadko ze starszymi wujkami w obstawie. Zmieniłem troka na opad i założyłem na 2g główkę trzycentymetrowe białe kopytko z niebieskim grzbietem. Tuż przed wypłyceniem potężne uderzenie (?!) i takiż odzew. Przez chwilę czułem konkretnego wujka i luzik. Paszcza rozerwana! Zanim całkiem poluzowałem hamulec, to rozerwałem jeszcze dwie wujkowe paszcze.
- Gamoniu, to nie sandacz, tylko „kruchy” okoń, nie napinaj się! Wystarczy unieść szczytówkę – mamrotałem sam do siebie.
Byłem napięty, jak baranie jaja i tak żądny odwetu na garbelanach, że potrzeba dokładnej, wnikliwej analizy sytuacji + odpowiednia diagnoza nie wchodziła w grę. Odruchy mną zawładnęły!
Osiągnąwszy dno, tudzież odpowiedni poziom refleksji, zacząłem się odradzać. Poluzowałem hamulec dużo poniżej wytrzymałości żyłeczki i … brania ustały.
Wróciliśmy jeszcze z Jurkiem na ostatnie pół godziny pod Ptasią Wyspę, gdzie wysypaliśmy ziarno na jutro, w nadziei, że wokół żerującego już białorybu zaroiło się od wygłodniałych drapieżników głębinowych. Kiszka.
Żałowałem potem, że nie zostaliśmy na górce, bo może tam by się coś jeszcze zadziało? Ale nie można być samolubem: Jurek też chciał złapać swojego szczupaka. W efekcie, tylko jeden z ponad dwudziestu moich okoni osiągnął wymiar ochronny. Rysiu zmierzył go na 18,2 cm. Zapunktowałem, pobawiłem się z okoniami i podniosłem swój kunszt (?!) w walce z tym bardzo wymagającym przeciwnikiem.
Cztery szczupaki sprzed lat, to już tylko wspomnienia. Wtedy Darek Stefanek miał dwa, a Seba Pietuch i Sylwek Żaczek po jednym. Były też okonie i to sporo.
Szczupaka (na ponad czterdziestu pedałów i jedną lesbę) mieliśmy raptem jednego. Jego łowcę, Huberta ograli Piotrek i Arek – 19 i 15 okoni. Wielu z nas spłynęło bez ryby.
Ostateczna rozgrywka miała się odbyć następnego dnia. O 19 – tej piwko, karkóweczka, kaszaneczka, biała i czerwona kiełbaska z grilla, no i tańce przy ognisku. Zwyczajowo Adaś podtrzymywał ogień. Wokaliści ci sami, co na poprzednim wyjeździe. Repertuar uzupełniły michałowe szanty.
    Poranne humory, w niedzielny, piękny poranek popsuło nam kurestwo, którego dopuścili się złoczyńcy.
Dochodząc do pomostu, zauważyłem, że nie ma mojej gruntówki – węgorzówki, którą pozostawiłem na noc. Myślałem (o ja naiwny!), że powtórzę sukces sprzed lat i przywiozę do domu węgorza, którego smak rodzina już dawno zapomniała.
- Nie przejmuj się, nie ma mojego silnika i akumulatora – usłyszałem od wkurwionego prezesa. Nie było też łódki, na którą prawdopodobnie złodzieje zapakowali jeszcze dwa silniki, akumulator i dwie echosondy.
    Na wczoraj zanęcone miejsce dopłynęliśmy w 20 minut, spuściliśmy kotwice, dosypaliśmy towaru i rozpoczęliśmy łowienie. Szybki (bo uprzedził dorodnego leszcza) 10 cm krąpik na początek, a potem płoteczki. W większości wymiarowe. Na naszych zawodach spławikowych każda rybka musi mieć min. 15 cm. Ja łapałem na 7m bolonkę, a Jurek na 8 m bata. Nienerwowo zapełnialiśmy siatki stosując na przynętę kukurydzę z puszki, białe i czerwone robaki. Próbowaliśmy też na pszenicę i różne kombinacje wymienionych. Efekt ten sam: co jakiś czas płoteczka, ewentualnie ukleja. Leszcze jakoś się do współpracy nie kwapiły. Jurek złapał dorodnego (?!) 19 cm okonia. Czas mijał, a lechy nie przychodziły, więc zmniejszyliśmy grunt i częstotliwość zacinania płotek się zwiększyła. Rewelacji nie było, ale byliśmy w miarę usatysfakcjonowani, bo Jurek złapał w sumie ok. 1,5 kg, a ja coś powyżej kilograma. Jakoś jemu trafiały się rybki tłuściejsze …
Sukces sprzed lat udało się powtórzyć Jackowi Patrzykowskiemu i ponownie zaliczył podium. Wtedy wyprzedzili go Darek – Mamrot –Kmiołek i Zbyszek Adamczyk. Teraz, to on z wynikiem 5300 punktów ograł Michała Dąbrowskiego (5200) i Grześka Tomaszewskiego.     
Mamrota, złoczyńcy pozbawili i silnika i echosondy, więc szanse obronienia tytułu bardzo mu zmalały. Poległ. Zaliczył tylko asystę przy szczupaku, którego Jacek Balik złapał już poza konkursem.
To już chyba ostatni odcinek przygód Jurka i moich, który opisuję i to nie dlatego, że on jest kaczystą, a ja komunistą. Dogadujemy się ponad podziałami i to jest, myślę, prawdziwa wędkarska przyjaźń, a nasze droczenie się dodaje tylko pikanterii naszemu związkowi (?!). Żeby sposród czterdziestu uczestników imprezy żaden nie napisał, że: "a mnie, to ujebał komar", "strułem sie tym prosiakiem", "fajnie było", "było kijowo". Tacy jesteście, ku.wa aktywni! Tylko te debilne lajki na Facebuku, polerowanie sobie lasek i inne oderwane od rzeczywistości wirtualne dyrdymały.
Proponuję, żeby następną relację zrobić w formie komentarzy. Tytuł, panie i na przykład: „Relacja z zawodów …. Koła nr 28”. Wtedy pod tym pojawi się las wpisów i nie będzie to tylko subiektywne spojrzenie jednego, frustrata – nieudacznika, ale ogromna różnorodność opinii, może i fachowców. Podejmijcie pióro, bo mnie się już ulewa i odechciewa. A może ten otłuszczony tatuś miał rację?
Zniesmaczony byłem bardzo moi mili, kiedy wróciłem z psami ze spaceru i zastałem grupę zniecierpliwionych uczestników naszego wypadu pod autokarem. Czekaliśmy na ceremonię zakończenia i uhonorowanie zwycięzców, a tu bezczelny Prezes Darek z Gospodarzem koła Sylwkiem się spóźniali i blokowali nabożeństwo. Popłynęli do sąsiedniego ośrodka, żeby odstawić pożyczone łódki. W sumie holowali osiem łódek i to na jednym silniku! Żaden z kolegów nie domyślił się żeby ich odciążyć, więc potrwało to tyle, ile potrwało. Bo u nas w kole jest fajna, sympatyczna atmosfera i dużo się dzieje. Jest kilkanaście imprez w roku, ale te imprezy trzeba obsłużyć. Wąskie grono kolegów z zarządu dwoi się i troi, żeby niewdzięcznych kolegów zadowolić. Wiem coś o tym, bo parę lat temu byłem (ostro krytykowanym) kapitanem sportowym i wspólnie z kilkoma z nas zajmowałem się tym. Zamiast wdzięczności tylko krytyka: a to lód za cienki, a to kuter zbyt mały, łowisko do dupy itp., itd. Wtedy było nas zdecydowanie mniej i „instytucja” kapitana sportowego nie była tak rozbudowana, jak teraz.
Przecież żaden z nas nie bierze za to pieniędzy i poświęcamy swój wolny czas.
Widzę to tak: Prezes się zeźli i odejdzie, a wtedy co? Nie będzie już tak fajnie … Wizjoner Kononowicz już dawno to przewidział.
    Nie pchajcie się tak z komentarzami, jak ostatnio, bo Rafałowi serwer zapchacie i wtedy, to już wyjścia nie będzie – pozostaniecie ze swoim uwielbianym Facebukiem. I … ręką w nocniku.
 

Opinie (6)

pawel-bralski

byłem tam super na pisane Pozdrawiam Paweł.B [2016-09-16 21:01]

dziaabar

Złoczyńcy pewnie chcieli dać nauczkę jak zobaczyli w nocy gruntówki na węgorza. Zgodnie z regulaminem Gospodarstwa Rybackiego w Mrągowie na tym jeziorze jest zakaz łowienia w nocy. Pozdrawiam i proszę nie łamać przepisów, nawet jak jest to Koło Wędkarskie z Warszawy. [2016-09-17 22:11]

yellow28

Lepiej wypuścić stu winnych niż skazać jednego niewinnego. Skoro ktoś jeszcze dostrzega naszą pracę to znaczy, że warto. Świetne opowiadanie, dzięki Stachu. Do dziacośtam: nie kłusowałem i nie łamałem żadnych przepisów. Zostałem okradziony z silnika i akumulatora przez mazurskich skur.........ów. Dla mnie to duża strata więc odpuść sobie te debilne komentarze. Nie pozdrawiam. [2016-09-18 15:43]

Stachu

Dziękuję za komentarze i miłe słowa. Pozdrawiam wszystkich, a szczególnie ziomka bystrzachę znad Narwi. [2016-09-21 22:15]

Zbig28

Stachu... Nie strasz. Musisz pisać, bo robisz to świetnie. Ta strona wiele straci bez Twoich relacji i opowieści. Relacja z zawodów wręcz zmusza do dotrwania do ostaniej kropki. Szkoda tylko, że nie ma w niej opisu reakcji policji i kierownictwa ośrodka na te kradzieże. Domyślam się, że policja została formalnie powiadomiona? [2016-09-26 23:47]

Stachu

Dzięki Zbychu. Owszem, policja była powiadomiona i byli na oględzinach. Poszkodowani musieli na nich długo czekać, przez co oprócz sprzętu, stracili jeszcze sporo czasu przeznaczonego na wędkowanie. Spisali i pojechali. Kamer nie było, więc znając życie, to marne są szanse na odzyskanie czegokolwiek. No, chyba że zakabluje ich jakiś informator? A kierownictwo ośrodka wyraziło współczucie. Pozdrawiam [2016-10-03 23:16]

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za komentarze Internautów.

Czytaj więcej