Wędkarskie, cuchnące eldorado
Sebastian Kowalczyk (Sebastian Kowalczyk)
2013-11-29
Wędkarskie, cuchnące eldorado - Czasy cuchnących, warszawskich kolektorów ściekowych pompujących w Wiślane odmęty hektolitry nieczystości odeszły w niepamięć. Burzowce raczące obecnie królową rzek ulicznymi śmieciami spływającymi po obfitych deszczach to tylko namiastka dawnej patologi. Z tej patologi na warszawskich brzegach ostali się obecnie tylko szarpakowcy, którzy zapewne ze łzami w oczach wspominają czasy, w których u ujść kanałów ściekowych zbierały się ogromne stada drapieżników i białorybu. Sentyment do tych miejsc czuje pewnie również wielu wędkarzy łowiący kiedyś do woli ryby bez zanęt i większych przygotowań. Proszę potraktować ten tekst jako ciekawostkę, ponieważ obecnie żaden z opisanych prze ze mnie kolektorów już nie działa. Chociaż 1 stycznia 2012 roku gdy ten artykuł został opublikowany w Wiadomościach Wędkarskich, kanały ściekowe obudziły się znowu do życia, a ich zamknięcie wcale jeszcze wtedy nie było takie pewne.
Każdy kto wtedy sądził, że MPWiK dotrzyma terminów był w poważnym błędzie. Lanie gównianego koktajlu do Wisły przedłużyło się o wiele miesięcy
Cuchnące Eldorado
Coś tu śmierdzi - 12.09.2011
W połowie zeszłego roku, Warszawiacy, spacerujący nad Wisłą, na wysokości starej Warszawy odkryli, że ktoś dokonał zamachu na ich węch i poczucie estetyki. Sprawcą cuchnącej niespodzianki było Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji. MPWiK zaczęło nagle odprowadzać 70 tysięcy metrów sześciennych nieoczyszczonych ścieków na dobę w samym sercu stolicy. Manewr związany był z przebudową kolektora burakowskiego, w celu połączenia go z oczyszczalnią Czajka. Właściwie posunięcie MPWiK nic nie zmieniło, ponieważ nieoczyszczone ścieki z lewobrzeżnej Warszawy i tak lądowały w Wiśle, tylko w trochę innym miejscu. Wypluwający do tej pory nawet do 120 tysięcy metrów sześciennych na dobę kolektor burakowski położony jest na Młocinach z dala od Centrum i wścibskich oczu. Jeżeli ktoś we własnym zakresie nie zainteresował się, co dzieje się z zawartością własnej muszli klozetowej, faktycznie mógł być w sporym szoku. Niestety, od XVIII wieku, gdy Warszawiacy przestali wylewać nieczystości za okno, a stolica została wyposażona w rowy, oraz kryte drewniane i murowane kanały, odprowadzające ścieki bezpośrednio do Wisły, po lewej stronie miasta nic się nie zmieniło. Zakończenie modernizacji oczyszczalni Czajka jest planowane dopiero na 2013 rok. Jedyną pociechą jest fakt, że kanały ściekowe w centrum Warszawy zostaną wyłączone już 31 grudnia 2011 roku i znowu przekierowane do Burakowa.
kolektor pod Poniatowszczakiem
Jedynymi osobami, które być może już tęsknią za cuchnącą niespodzianką jest spora grupa warszawskich wędkarzy. Jak sobie inaczej wytłumaczyć, że wraz z uruchomieniem kolektorów wypluwających wydaliny fizjologiczne człowieka, odpady ze szpitali, łaźni, pralni, przeróżnych zakładów przemysłowych i Bóg wie co jeszcze, zaroiło się od miłośników wypoczynku z wędką w ręce? Okolice Warszawy są przecież pełne innych łowisk, nad którymi możemy cieszyć się urokami natury i stosunkowo czystą wodą, więc co przyciąga wędkarzy w tak skrajne miejsca? Chciałbym tu napisać, że flaki mi się wywracają na samą myśl o łowieniu w szambie, ale fakt, że sam wędkowałem w pobliżu kolektorów w latach dziewięćdziesiątych, chyba mi na to niezbyt pozwala. Postaram się za to w paru słowach przybliżyć wam fenomen cuchnącego Eldorado, opowiedzieć o „urokach” wędkowania w tych specyficznych miejscach, oraz krótko scharakteryzować najbardziej popularne, „pachnące” warszawskie miejscówki.
pod koniec 2011 roku pod Poniatowszczakiem zrobiło się gwarno i wesoło jak wiele lat temu
o przestrzeganiu RAPRu tak jak kiedyś raczej nikt nie pamiętał
amatorom kolektorowych rybek należy powiedzieć Bon Appétit...
Do kolektora jeden krok
Pierwsze kroki nad warszawską Wisłą stawiałem jako nastolatek. Nie mając pojęcia o łowieniu w wielkiej rzece, lgnąłem do innych wędkarzy podpatrując metody, jakimi się posługiwali. Nie potrafiłem jeszcze czytać rzeki, posługiwałem się prostym wyznacznikiem – Im większe skupisko wędkarzy, tym większa szansa na złowienie upragnionej ryby. Nic więc dziwnego, że z czasem trafiłem nad kanał ściekowy. Takie miejsce zawsze przyciągało wędkujących. Wylot miejskich arterii skutecznie nęcił wszystkie gatunki ryb. Za ławicami białorybu podążały głodne drapieżniki. Pierwszy szok związany z obserwacją tego, w czym należało zanurzyć swój zestaw, mijał wraz z wyciąganymi okazałymi rybami przez starszych kolegów. To chyba tak, jak z fajkami i alkoholem, dorośli to robią, więc na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku.
Poniatowszczak
Pierwszym „zaliczonym” przeze mnie burzowcem był kanał ściekowy sąsiadujący z Mostem Poniatowskim. Wracając tramwajem z nieistniejącego już bazaru Europa pewnie nie raz widzieliście spory tłumek wędkarzy na betonowym bulwarku, przy którym cumowały barki.
Kanałek właściwie tylko smużył. Wystarczająco, aby przyciągnąć ryby, ale nie na tyle aby wędkowanie było uciążliwe. Co jakiś czas należało ściągnąć z żyłki papier toaletowy albo przycisnąć butem do ziemi, nie chcącą się odczepić podpaskę. Te niewielkie niedogodności rzeka wynagradzała pięknymi leszczami, certami i krąpiami. Przy betonowym bulwarze, na ukleje chętnie brały sandacze, a w okolicy zalegających na dnie wielkich kamieni można było zmierzyć się z brzaną. Za przykładem starszych kolegów zabrałem parę ryb w celach konsumpcyjnych. Na pierwszy ogień poszedł piękny jaź. Fetor unoszący się znad patelni zaalarmował moja mamę. Ryby trafiły do kosza, a ja dostałem zakaz przynoszenia własnych zdobyczy do domu. Podobno słodko – kwaśny odór, którym przechodzą żerujące przy kolektorach ryby, da się zneutralizować poprzez moczenie ich w mleku. Nie wiem, nie praktykowałem takich zabiegów. Po kuchennym zgrzycie złowione ryby oddawałem albo wypuszczałem. Wszystkim konsumentom delicji z kanałków życzę smacznego. Wędkarze z okolic Poniatowszczaka zniknęli z łowiska z dnia na dzień wraz z rybami i szybko opadającą wodą. Na szczęście nie oddalili się zbyt daleko. Część kolegów po kiju, z którymi zdążyłem się już zaznajomić, zlokalizowałem na wysokości ulicy Karowej. Do dziś pamiętam ten widok. Las pracujących wędek ciągnął się od burzowca aż do Mostu Śląsko – Dąbrowskiego.
Karowa
Zająć dobre miejsce w weekend na wysokości ul. Karowej nie było łatwo. Tłukłem się nocnymi autobusami przez całą Warszawę, aby znaleźć się na łowisku około pierwszej w nocy. Rzadko byłem pierwszy. Mała grupka wędkarzy siedziała już na betonowych schodach, wyczekując z niecierpliwością świtu. Budzącemu się do życia rankowi, towarzyszyła mgła, unosząca się nad leniwie płynącą Wisłą. Wraz ze świtem dawały o sobie znać przewalające się z charakterystycznym furkotem brzany. Parującą wodę co jakiś czas przecinał grzbiet dużego leszcza. W porównaniu z „Karową” kanałek przy „Poniatowszczku” to Pikuś. Z rana kolektor ledwo smużył. Budził się wraz z mieszkańcami stolicy. Najpierw wydawał z siebie pomruk przywodzący na myśl jakąś żywą istotę. Dźwięk przechodził miarowo w huk, aby wreszcie światło dzienne mogło ujrzeć to czym wypróżniała się do Wisły Stolica. Osady tłustego śmierdzącego szlamu osadzały się na brzegach. Ohydztwo przyczepiało się do butów i było ciężkie do usunięcia. Ryby spływały z całej okolicy przyzwyczajone do codziennej wyżerki. Gdy tylko oczy przyzwyczajały się do szarówki w ruch szły teleskopowe kije, im dłuższe tym lepsze. Królowała tu właściwie jedna metoda – przepływanka z przytrzymaniem. Łowienie w tłumie wymagało przystosowania i nauczenia się łowienia na komendę. Wraz z sąsiadami wykonywało się jak najdalszy rzut spławikiem w prawo. Szybkie skracanie żyłki umożliwiało kontrolę nad spławikiem. Im bardziej w lewo, tym bardziej przepływanka przechodziła w przystawkę. Umiejętne długie przytrzymanie spławika w miejscu prawie zawsze gwarantowało branie. Po chwili nurt spychał zestaw do brzegu lub zatapiały go płynące śmieci. Po zwinięciu zestawu ceremoniał zaczynał się od nowa. Po każdym zarzucie średnio na co drugim stanowisku słychać było zamaszyste zacięcie, a co trzeci kij wyginał się pod ciężarem holowanej ryby. Etykieta wymagała przerwać na chwilę łowienie, aby sąsiad mógł spokojnie wyholować zdobycz. Takie łowienie wiązało się z wiecznie poplątanymi zestawami. Z tego powodu nie było nerwówki, każdy wiedział, że wyłowi się do syta, a chwilowa przerwa pozwalała zapalić papierosa lub ponarzekać na stan czystości wody. Trzeba być strasznym hipokrytą, aby celowo łowić w ścieku i marudzić, że woda brudna. Pamiętam, jak na Karową przyprowadzałem kolegów z podwórka. Z niedowierzaniem przyglądali się szerokiej na kilka metrów szarej smudze, przypominającej o tym co się spuściło w kiblu parę godzin wcześniej. Potem padały słowa krytyki, często ostre i zawierające wiele niecenzuralnych słów, celnie pasujących do prezentowanego im łowiska. Widząc pierwsze wyjeżdżające na brzeg ryby następowała przerwa w złorzeczeniach i zapadała cisza. Po chwili, gdy argumenty za, przeważały, rozkładali wędki. Pokusa złowienia ryby marzeń, była większa niż groźba fizycznego kontaktu z tym co wypływało z kanału na wysokości ulicy Karowej. Na łowisku niepodzielnie królował krąp. Hol półkilogramowego osobnika w szybkim, wiślanym nurcie przysparzał nie lada emocji. W „pożywną” smugę wchodziły stada leszczy. Zacięcie ponad trzykilogramowej sztuki na półmetrowej wodzie było wstrząsającym przeżyciem. Ryba natychmiast przewalała się po powierzchni, a brak reakcji ze strony wędkarza kończył się wypięciem lub zerwanym hakiem. Na głębszą wodę podchodziły jazie i brzany. Te drugie, gdy znalazły się na kiju, jak lokomotywy szły z prądem plącząc i rwąc napotkane po drodze zestawy. Były nerwy, emocje, przekleństwa i straty w sprzęcie. Pierwszą bolonkę złamałem po godzinie łowienia próbując wślizgiem wyjąć pięknego śliziaka na brzeg. Co jakiś czas rozchodziła się sensacyjna wiadomość o ataku suma. Nieudana walka z rzecznym potworem nie była tu niczym dziwnym. Za to próba zeżarcia holowanego krąpia przez buszującego w szambie rozbójnika nie jednego mogła przyprawić o zawał serca. Przy wysokiej wodzie sum potwór podobno szukał schronienia w wylocie kanału, a niektórzy twierdzili, że mieszka tam na stałe. Jeszcze inni wierzyli w te opowiadania spędzając całe dnie nad burzowcem, mocząc w cuchnącej zupie żywce lub obfite kęsy wątroby. Rybodajne miejsca budzą jedno z najgorszych ludzkich cech – pazerność. Nieraz widziałem sceny wyciągania z wody siatek wypełnionych po brzegi rybami. Przy dobrym dniu można było nałowić i kilkadziesiąt kilogramów mięsa. Po co to komu? Najczęściej na sprzedaż. „Pachnące” ryby trafiały do odbiorców prywatnych oraz do punktów gastronomicznych. Handel „lewą” rybą w latach dziewięćdziesiątych kwitł w najlepsze. Kiedyś miałem przyjemność pracować w jednej z knajp na Starówce. Nie raz byłem świadkiem szemranej transakcji. Najlepiej schodziły sumy i sandacze. Odpowiednio doprawione zadowalały nawet najbardziej wybredne podniebienia.
Kanał ściekowy na wysokości ulicy Karowej przez wiele lat był pachnącą "wizytówką" warszawskiego bulwaru i miejscem spotkań wędkarskiej "elity"
Spójnia i Dewajtis
Z czasem nawet najlepsze łowisko zaczyna się nudzić. Wraz z kolegami szukaliśmy nowych miejsc, mogących dostarczyć nam wędkarskich emocji. Nauczeni już przykanałowej łatwizny, przemierzaliśmy lewobrzeżną stronę Wisły, w poszukiwaniu śmierdzących potworków. Daleko nie trzeba było szukać. Na wysokości Klubu Sportowego Spójnia znajdował się ukryty w, porastającym brzegi, lesie następny czynny kolektor. „Spójnia” była fantastycznym miejscem. Duża kamienista rafa wiza wi wylotu bużowca tworzyła wlew o bystrym nurcie i twardym żwirowym dnie. Przy wysokiej wodzie łowiliśmy w samym wylocie kolektora.
Kolektor na wysokości ulicy Dewjtis i klasztoru Kamedułów
Obfity pęk czerwonych robali zawieszony w toni na zestawie bez spławika był zabójczą bronią na kręcące się tutaj wielkie jazie. Na napływie i w warkoczu brały brzany. Na kiju miałem ryby nie do wyjęcia. Po kilkudziesięciominutowej potyczce najczęściej poddawała się żyłka lub brzana grzęzła w zaczepach. Amatorzy grubych leszczy ustawiali się na niewielkim zastoisku lub na położonych kilkadziesiąt metrów dalej piaszczystych łachach, gdzie leszczom towarzyszyły stada cert. Z czasem dotarliśmy do Lasku Bielańskiego, gdzie na wysokości Klasztoru Kamedułów i ul. Dewajtis straszył następny ściek. Kolejne banalnie proste łowisko pozwalające się wyszaleć z wędką do woli. Szczęściarze mogli tu liczyć ma branie kilkunastokilogramowego karpia lub amura, a przy wysokiej wodzie doświadczeni spinningiści polowali w okolicach kanału na okazałe sumy i sandacze.
Zdezelowany i ryczący odchodami kanał na Spójni
Oblepione lepką mazią brzegi mogą wywołać torsje
Oprócz przyjemnych aspektów łatwego wędkowania, nie wymagającego wymyślnych zanęt i sprzętu, kanałowy folklor ma swoje ciemne strony. Fizyczny kontakt z zawartością kolektora jest ryzykowny i niebezpieczny. Składnikiem ścieków komunalnych są chorobotwórcze bakterie i wirusy. Taplając się w nieczystościach jesteśmy stale narażeni na tyfus, dur brzuszny i dezynterię. Jakby tego było mało, jest spora szansa na złapanie glisty ludzkiej, a kontakt z wszelkiego rodzaju niebezpiecznymi pleśniami też nie wróży za dobrze.
Warszawski przegląd tygodnia
Bergiel
Jedyne miejsce na którym nie zabawiłem zbyt długo to kanał burakowski na Młocinach, pieszczotliwie nazywany przez wędkarzy Berglem. To istny król kanałów ściekowych, Pan kału, moczu i papieru toaletowego. Z wędką byłem tam tylko raz. Przyjechaliśmy się rozejrzeć z kolegą, i chociaż byliśmy już zaprawieni w kolektorowych bojach, nie rozłożyliśmy nawet wędek przyglądając się z niedowierzaniem, co człowiek może zrobić ze środowiskiem. Kilkudziesięciometrowy betonowy kanał daleko wrzynający się w rzekę kończy się gigantycznym śmierdzącym warkoczem.
Bergiel - król wszystkich kolektorów na Młocinach
Utworzone przez betonowe umocnienie ogromne zastoisko wypełnione jest cuchnącą breją, upstrzoną pływającymi wyspami odrywających się od dna śmierdzących odpadów i nieczystości. Brzegi są oblepione mazią, obfitą w tysiące niedopałków, patyczków do uszu i wszelakiego ustrojstwa. Szczyt betonowego umocnienia zajęty był przez niezbyt życzliwie nastawionych miejscowych wędkarzy. Bergiel prezentował upadek wszystkiego, co w wędkarstwie piękne i wartościowe. Po tym, jak mój kolega cierpiący na ostrą alergię, zwymiotował, opuściliśmy to przygnębiające miejsce. O rybach z Bergla tylko słyszałem. O padających tam sumach krążą legendy. Najwięcej łowią wędkarze posiadający łodzie. Bergiel będzie towarzyszył stolicy, aż do ukończenia prac nad modernizacja oczyszczalni Czajka. Do czasu, gdy kolektor zostanie połączony z oczyszczalnią, polecam to miejsce wszelkim służbom, zajmującym się ochroną wód i rybostanu. Zaręczam, że będą mieć ręce pełne roboty.
Gruba warstwa łusek walająca się na betonowym umocnieniu bergla świadczyła o obfitych połowach
Łowienie w czystej wodzie
Moja przygoda z cuchnącym Eldorado trwała parę lat. Skończyła się wraz z wyjazdem do Norwegi. Kilkumiesięczny pobyt na dalekiej północy w celach zarobkowych, okraszany wędkarskimi eskapadami, skutecznie mnie wyleczył. Niestety, wyleczył mnie nie tylko z wędkowania w pobliżu kolektorów, wyleczył mnie z wędkarstwa w Polsce całkiem, na następnych parę ładnych lat. Za nic już nie chciałem się taplać w śmierdzącym syfie, a czasu na wyrybione łowiska było mi po prostu szkoda. Całe szczęście, z czasem odkurzyłem wędki i wróciłem do swojej pasji. Łowienie w czystej wodzie bywa bardziej pracochłonne i zmuszające do myślenia. Zaręczam jednak, że satysfakcja jest o niebo większa.
Wędkarskie, cuchnące eldorado - tekst ukazał się w (1.2012) miesięczniku Wiadomości Wędkarskie
Tekst ukazał się w miesięczniku Wiadomości Wędkarskie