Węgorz - wspomnienie
Krzysztof Andrzejewski (Figaro)
2009-05-12
Zdarzyło mi się wędkować na niewielkim jeziorku a właściwie na stawie który ktoś kiedyś zarybił linem i węgorzem. Takie spokojne, bardzo głębokie ,polodowcowe oczko z bardzo stromymi burtami. Pogłowie węgorza było już poważnie przetrzebione, ale według słów aborygenów można jeszcze czasem wydłubać poważną sztukę, poważną ponieważ moment zarybienia węgorkiem miał miejsce 12 lat wcześniej. Wieczorkiem rozłożyłem jeden kij gruntowy obiecując sobie drugim połowić na spławik. Uzbroiłem grunta, pęk rosówek i sru do wody. Podpórka , dzwoneczek i święto. Jeszcze w miarę jasno to szybko zmontowałem spławikówkę, założyłem gruntomierz i staram się wybadać głębokość łowiska ale nijak mi to nie wychodzi. Okazało się że dno jest bardzo miękkie i muliste. Wobec tego zmiana planów: na gruntówkę nie da rady bo wszystko razem z przynętą pójdzie w muł i po zawodach. Przerobiłem gruntówkę na spław: założyłem spławik 8 gramów, pęk rosówek i do wody. A że zaczęło się już poważnie ściemniać to szybko drugi grunt z ciężkim zestawem i pękiem robali i do wody. Pomyślałem :dwa kije na węgorka to poważne zwiększenie moich szans na to mięsko które uwielbiam. Około północy spławik ze świetlikiem dostał choroby św. Wita i zaczął wściekły pląs i zniknął. No to ja klasyczne cięcie i hol. Węgorz jak złoto. Dociągnąłem go do trawiastej burty, szukam podbieraka i………widzę go oczami wyobraźni w garażu koło regału , stoi sobie oparty. Jasny gwizdek co tu zrobić, delikatnie go podciągam i chcę go wyślizgnąć ale on niestety ,nie jest spokojny i wywinął się na tyle skutecznie (albo słabo zahaczony) bo tylko usłyszałem plusk i wizja smażonego, świeżutkiego węgorka ulotniła się.
Nocka była bardzo ciepła i już niebo gdzieś tam zaczęło się różowić jak po prostu przysnąłem. Zbudził mnie hałas wypadającej z podpórek wędki. Zerwałem się, nie bardzo wiedząc gdzie jestem, ale rzut oka na wodę i wszystko stało się jasne. Ruszyłem biegiem do kija i zaciąłem. Jest, poczułem duży i silny opór. Po krótkim i raczej siłowym holu zobaczyłem go. Miał ponad metr i był taki mniej więcej tłuściutki. Tradycyjnie już podciągnąłem go pod burtę i co dalej??? Nie ma podbieraka, myślę sobie położę się na brzuchu i złapię go przez rękaw bluzy to mi się nie wyślizgnie i tak wrzucę go na brzeg. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Tylko że w momencie gdy go ścisnąłem , on znalazł punkt oparcia na mojej dłoni i zerwał zdrowo już przetarty przypon. Reszta to była już formalność. Patrząc na kręgi na wodzie które po sobie zostawił, przypomniałem sobie pewne powiedzenie „płyń z Bogiem bo mi kij połamiesz” i zacząłem się rechotać jak szalony.