Wielki pechowiec

/ 2 komentarzy

11 Można umrzeć ze śmiechu

Pojechaliśmy nocnym pociągiem do Świnoujścia. Na miejscu mieliśmy być po drugiej w nocy i wyruszyć piechotą do oddalonego o dziesięć kilometrów Karsiborza. Chcieliśmy dojść do połowy Kanału Piastowskiego, który łączy Zalew Szczeciński ze Świną. Było nas trzech : ja, Ślepy i Karpiu, wszyscy byliśmy kolegami z pracy, a łączyło nas przede wszystkim hobby. Czy to mróz, czy żar z nieba, nie było dla nas złej pogody na to, by pojechać na nasze ryby. Tego sierpniowego dnia upał miał być duży, jak wędrowaliśmy w stronę kanału, już doskwierało nam ciepło nocy. Komary atakowały okrutnie, musieliśmy pozrywać trochę gałązek z krzaków, by móc się przed nimi odganiać.

Kiedy spoceni doszliśmy wreszcie do wody, musieliśmy już bardziej uważać, gdyż mieliśmy wędrować wzdłuż kanału, po betonowym murku. Ja szedłem pierwszy z latarką w dłoni, a koledzy za mną gęsiego. Powoli noc przeistaczała się w piękny, letni dzień. Niebo na wschodzie się zaczerwieniło, a komary jakby zwiększyły swoją aktywność. Pozakładaliśmy jakieś chustki na głowy, tylko Ślepy się z nas naśmiewał. Okazało się, że jego te krwiopijcy się nie imają, Karpiu zażartował nawet, że musi mieć krew przesiąkniętą alkoholem.

Idąc tak i rozmawiając zwróciłem uwagę, że w wodzie coś mocno się pluska. Przyświeciłem latarką w to miejsce, okazało się, że to dwukilowy sandacz. Wyjąłem z pokrowca podbierak, a że był teleskopowy, dosięgnąłem rybę. Za sto metrów sytuacja się powtórzyła, tylko że tym razem był to kilowy miętus. Obie ryby, jak podejrzewaliśmy, były ogłuszone przez potężne śruby dużych statków przepływających nocą przez kanał. Koledzy zaczęli żartować, że mogę już wracać do domu, bo na kolację to ryby już mam. Ale mi do domu tak spieszno nie było, przyspieszyłem za to kroku, a za mną zamiast żarcików usłyszałem tylko sapanie.

Rozlokowaliśmy się pod dużymi dębami, mając nadzieję na trochę cienia w ciągu upalnego dnia i rozpoczęliśmy łowienie Karpiu, schowany w trzcinach, tak że nie było go widać, nagle zaczął się wydzierać, żebym przybiegł z podbierakiem, bo ma coś dużego. Podbiegłem szybko i pomogłem wyciągnąć mu leszcza-łopatę, ponad trzykilogramowego. Wróciłem na swoje stanowisko, patrzę, a moja wędka jest już prawie w wodzie i za chwilę odpłynie.

Chwyciłem szybko za kij i poczułem duży opór na końcu zestawu. Teraz ja krzyczałem do Karpia, żeby przybiegł z podbierakiem, bo został u niego, po walce z jegą rybą. Po krótkiej szamotaninie mój leszcz grzecznie wpłynął do kasarka podstawionego przez kolegę. Na kanale miał brać okoń, znajomi z pracy byli tutaj wczoraj i dali nam namiary na to miejsce. Ponoć połapali porządnie i to same okazałe garbusy. Jednak, oprócz tych porannych leszczy, żadnego okonia nie udało nam się jeszcze złowić. Tak szczerze mówiąc, to nic nie brało. Ślepy zaczął sugerować, że ryby przeniosły się dalej, w stronę środka akwenu. Wyciągnął swoją gruntówkę z pokaźnym ciężarkiem i machnął nią na jakieś osiemdziesiąt metrów.

Za piętnaście minut miał branie, a po chwili w jego siatce złocił się leszcz podobnych rozmiarów co nasze, wcześniej złowione. Był więc remis, nie licząc tych ryb, które same wpadły mi do podbieraka. Na odległościówkę brań dalej nie miałem, założyłem więc cięższy zestaw spławikowy, zwiększyłem grunt i zarzuciłem ile sił w rękach. Spławik stanął i zaczął powoli spływać z niewielkim prądem kanału. Za chwilę zniknął cały pod wodą, a ja mocno zaciąłem. Poczułem straszliwy opór, ale coś wędką targało. Zacząłem hol który przeciągał się w czasie. Nie chciałem popuszczać hamulca, z powodu faszyny przy dnie i możliwości wejścia holowanej ryby właśnie w nią. Koledzy z przejęciem obserwowali moje siłowe zmagania, a ja chciałem chociaż zobaczyć co też mam zaszczyt holować. Czułem, że mogę przegrać, obawiałem się szczególnie o wytrzymałość żyłki, bo na przyponie celowo zrobiłem supeł. W razie zaczepu, to w tym najsłabszym ogniwie zestawu, żyłka miała się zerwać.

Teraz przeklinałem się za głupotę, która może drogo mnie kosztować. Wreszcie zaczęło się coś pojawiać przy betonowym murku. Wysiliłem wzrok, patrząc w to miejsce gdzie żyłka wchodzi do wody i wyobrażałem sobie ,że zaraz wynurzy się łeb wielkiego sandacza. Ale zamiast niego pojawił się węgorz, gruby jak ręka, Karpiu już brał go podbierakiem od ogona i wyciągnął na górę. Ale okaz! Na oko miał około dwóch kilogramów, ale po późniejszym ważeniu okazało się że miał równo dwa i pół. Byłem wręcz zachwycony, okonie nie były mi już potrzebne, adrenaliny na dzisiejszy dzień miałem dosyć. Tylko, że to nie miał być koniec emocji, do końca połowów było jeszcze daleko.

Ryby już nie chciały z nami współpracować, jedynie Ślepy wytargał jeszcze pięknego leszcza, największego ze wszystkich dzisiaj złowionych, na tą swoją gruntówę. Potem wszystko się uspokoiło, nawet komary przestały atakować, a powietrze zrobiło się tak gorące jak w kuźni. Rozłożyliśmy się powyżej murka, na trawie i smutno przyglądaliśmy się naszym wędkom. Przyjechał na rowerze gość, chyba miejscowy, na nogach miał gumofilce, mimo takiego upału i zaczął rozwijać wędki. Dwa bambusy z przymocowanymi do nich, taśmą klejącą, kołowrotkami tzw. katiuszami.

Montaż dwóch zestawów , z wielkimi ciężarkami i i hakami węgorzowymi trwał prawie godzin e. Wziął jedną z wędek do ręki, założył na hak wielką rosówę, rozkraczył się, wziął potężny zamach i zarzucił. Cóż to był za rzut, zestaw leciał i leciał, wreszcie żyłka na kołowrotku się skończyła i usłyszeliśmy trzask pękającej linki. Facet trochę się zmieszał. Odłożył wędzisko, wziął drugie, zrobił zamach i machnął w kanał. W duchu pomyślałem, że jak i teraz żyłka odwinie się do końca i pęknie, to chyba nie wytrzymam i pęknę ze śmiechu. I tak też się stało. Wędkarz speszył się już całkowicie i poszedł szukać czegoś w plecaku. My zanosiliśmy się ze śmiechu, zamiast mu współczuć, nie mogliśmy się opanować.

Gdy już nam trochę przeszło spojrzeliśmy na faceta, czy już się zbiera do domu. On spokojnie wyjął z plecaka szpulkę nowej żyłki i zaczął nawijać na kołowrotek. Trwało to razem z montażem zestawu znowu około godziny. Gdy jego kij gotowy był do zarzucenia, a on sam szykował się do wymachu, nie wytrzymałem i odszedłem w stronę dębów. Pomyślałem, że gdyby sytuacja się powtórzyła, to bym naprawdę mógł nie wytrzymać z bólem brzucha. Z daleka usłyszałem trzask pękającej żyłki i gromki rechot moich kompanów. Dłuższą chwilę ryczałem ze śmiechu schowany za drzewem i po uspokojeniu się, z obolałym brzuchem wynurzyłem się zobaczyć co się dzieje. Wędkarz właśnie wsiadał na rower i odjeżdżał w stronę domu. Ślepy z Karpiem tarzali się dalej po trawie, potem jeden z nich dostał czkawki i nie mógł jej długo opanować.

Zakończyliśmy połowy na dzisiejszy dzień i poszliśmy na podmiejski autobus, z zamiarem dojechania do dworca w Świnoujściu. Przez całą drogę powrotną do domu śmieliśmy się do rozpuku, kiedy któryś z nas wspomniał o tym humorystycznym wydarzeniu. Do dzisiaj, jak przypomnę sobie rozkraczonego gościa, machającego wędziskiem i zrywającego całe nawoje żyłki, to od razu pojawia się uśmiech na mojej twarzy.

 


4.4
Oceń
(27 głosów)

 

Wielki pechowiec - opinie i komentarze

u?ytkownik2494u?ytkownik2494
0
Czytając końcówkę tej opowieści też sie nieźle usmiałem.Pozdrawiam serdecznie. (2009-03-04 16:54)
wiktoria2003wiktoria2003
0
nie smiejcie sie z kolegi wedkarza,tak bardzo chciał zabłysnąć. (2009-03-05 09:01)

skomentuj ten artykuł