Wiosenne wędkowanie
użytkownik 105460
2013-04-25
Dni oczekiwania na pierwszy tegoroczny wyjazd w końcu można było odłożyć na półkę „to już było” lub „wędkarskiej bezczynności mówimy stanowcze nie” i z premedytacją otworzyć rozdział „cały naród rusza na rybobranie”. Wiem, pewnie powinienem użyć nieco stonowanych słów, w końcu pies i ja to tylko kawałek naszej rodzinki, więc tym bardziej nie należy podpalać się górnolotnymi określeniami w stylu Jerry’ego the Duck. W każdym razie cztery literki swędziały już bardzo…
W pracy wolne, a pogoda pikna jak Bieszczady złotą jesienią. Decyzja mogła być tylko jedna. Pakuję graty do auta i w drogę. Jadę. Okular anty-sun na głowie jest, wędziska są, zanęta jest, spławiki, koszyki, zapasowe żyłki, koraliki i inne dupereliki też. Po kilkuset metrach mnie tknęło – zapomniałem robaków. Wracać do chaty nie zamierzam. Niby głupi przesąd, ale kto wie… Ryzykował nie będę! Walę do sklepu wędkarskiego po pinkę. Raz-dwa i nowe pudełeczko uzupełnia arsenał, który wiozę. Wsiadam, odpalam i ruszam. Po drodze dopada mnie dylemat. A co będzie jak pinka okaże się niesmaczna? Kijem spod trawy będę czerwone wydłubywał? A jak te dziady sie wcześniej zwiedzą, że zamierzam je w imię dokarmiania ryb, mordować, i powezmą środki ostrożności w postaci głębokiej defensywy? Wtedy leżę… Gleba jak nic! W tym momencie mijam spożywczak i poddaję się resztkom zdrowego rozsądku. Zajeżdżam do najbliższego mega-super-hiper po puszkę kuku. Stojąc przy półce dla pewności biorę drugą na zapas i groszek, że niby „w razie co”. Taszczę to tatałajstwo do bagażnika i z uśmiechem na gębie jadę na miejsce. Pierwszy sukces za mną. Ja pierdziu! Dojechałem!
Ładuję cały czemodan na plecy (z wyjątkiem psa, którego biorę pod pachę), 200 kroków i jestem nad wodą. Celebruję rozkładanie precjozów jakbym zakładał garnitur szykując się do ślubu. Zaczynam od zanęty. Nawilżam, mieszam i czekając aż naciągnie zabieram się za montowanie wędek. Na pierwszy rzut idzie feeder, po chwili odległościówka, którą muszę doważyć po wymianie stoperów i założeniu nowego spławika. Śruciny na żyłkę i sru całość w wodę. I wiecie co? I choć to niewiarygodne przy pierwszym w sezonie rzucie zacinam rybę! W dodatku na pusty haczyk! Okonek. Jakieś 15 cm. Cały ocieka mleczem, więc dostaje buziaka i ląduje w wodzie. Myślę sobie, że jego to dopiero rozwalają hormony… Moje wędkarskie fiku-miku to nic przy tym co mu matka natura nakazała akurat spełniać. W całym tym ferworze zapominam strzelić fotkę, ale to nic. Szybciej trafił do wody gdzie jego miejsce. I Gut! Cud, miód, malina, ultramaryna, jak mawia jeden komentator. Łowię dalej, słonko świeci mi na gębę, pies wesoło lata za patykami. Ful rilaks! Przez następne dwie godziny wyciągam jeszcze kilka malutkich leszczyków i krąpi, które z dumą wypuszczam napakowany etyką catch & release. I czuję się z tego wszystkiego co mnie spotyka cholernie zadowolony. Warto było lecieć po wariacku nad wodę! Warto było podnosić sobie adrenalinę filmikami o drgających szczytówkach, płotkach wiosną i innych rybach, metodach i ludziach, którzy dzielili się sekretami swojego hobby! W końcu warto było grzecznie znosić małe prztyczki żony w stylu „Taa… widzę, że w rankingu spadłam już nie dość, że za psa, to i za rybki…”
Stwierdzam, że starczy tego dobrego jak na jeden raz. Pakuję się. Ostatni rzut oka na wodę, kaczuszki, łabądki, piżmaka i resztę towarzystwa obok i zasuwam do domu. Po przyjeździe parzę kawę, rozsiadam się na kanapie i przeżywam wszystko raz jeszcze. Po wędkarsku, niemal za pewnik przyjmuję, że rybki, którym zwróciłem wolność niedługo wrócą do mnie jako wielkie leszczyska, szczupale, kleniory i inne tabuny medalowych sztuk wszelkich maści i gatunków. W końcu każdemu wolno pomarzyć po takim dniu. A co!