Wisła pełna niespodzianek
użytkownik 9708
2009-12-04
Trzeci grudnia zaczyna się jak każdy inny dzień. O godzinie piątej rano zaczyna dzwonić budzik , wstaję i pierwszą rzeczą jaką zawsze robię jest sprawdzenie tego co przyniósł nam kolejny dzień, więc wyglądam przez okno. Widzę tam piękny, mglisty poranek a termometr wskazuje dwa stopnie na minusie. Przez głowę szybko przebiegła mi myśl „cholera tak pięknie na dworze, a ja zamiast na ryby muszę jechać do pracy”. Idąc po auto do garażu delektowałem się tym wspaniałym porankiem, a w środku aż się we mnie gotowało, ale cóż pomyślałem że na rybki pojadę w sobotę. Trzymając się tej właśnie myśli pojechałem do pracy.
Pierwsze dwie godziny z ledwością wytrzymałem. Co kilka minut wyglądałem co się za oknem dzieje. Nagle dzwoni telefon, odbieram – kolega Roman, „stary” zagorzały wędkarz, który na szczupakach, sandaczach i boleniach „zjadł zęby”. Zadaje mi mało mądre pytanie „co robisz?”, na które bez zastanowienia odpowiadam „KUR… JESTEM W PRACY!!!”. Szybka wymiana zdań na temat pięknego poranka, który byśmy mogli poświęcić na wędkowaniu w poszukiwaniu późnojesiennych sandaczy. Na koniec rozmowy kolega zadaje kolejne pytanie „a może urwiesz się wcześniej z pracy to byśmy zrobili mały wypadzik nad Wisłę”. Oczywiście odparłem że nie dam rady bo dobrze wiedziałem że jestem zawalony robotą. Ale kontrolka już mi się w głowie zaświeciła….Pierwszy atak na kierownika przeprowadziłem po trzydziestu minutach od rozmowy z Romanem, niestety kierownik jak zawsze był cholernie zabiegany i szybko odparł „wejdź do mnie za dziesięć minut”. Pomyślałem sobie „wezmę go na spokojnie, dam mu pół godziny”. Po dwudziestu minutach ponowiłem atak - on znowu zajęty, a mnie już szlak trafia bo przecież tam czekają na nas sandacze! Poddenerwowany paliłem papierosa za papierosem, a czas uciekał nieubłaganie. Około godziny 11:30 już nie wytrzymałem i bardzo szybko wpadłem do gabinetu kierownika. Zanim on się zorientował co się dzieje ja już mu mówiłem że mam do załatwieni bardzo ważną sprawę i już, natychmiast muszę skończyć pracę, kierownik na to „nie widzę problemu, jedź”. Wybiegając z firmy, trzymając w ręku telefon by zaraz zadzwonić do kolegi zastanawiałem się dlaczego od razu nie wpadłem w ten sposób do kierownika? Trudno, przecież czasu nie cofnę. Z kolegą umówiłem się pod moim blokiem za piętnaście minut, a że z pracy do domu mam 5 km droga zajęła mi chwilę. Wpadłem zziajany do mieszkania, do plecaka wrzuciłem dwa pudełka z gumami, szybko się przebrałem, wędka w rękę i biegiem na dół do auta. Kolega już czekał. Podjechaliśmy do garażu by zabrać wodery ponieważ przy obecnym stanie Wisły byśmy nie doszli na swoje ulubione miejsca. Po ok. dwudziestu minutach dojechaliśmy. Wodery na nogi, plecaki na plecy, wędki uzbrojone w pokaźne gumy w dłonie i do boju.
Przez pierwsze dwie godziny kompletnie nić się nie działo. Ryby z nami nie chciały współpracować. Kombinowaliśmy na wszystkie możliwe sposoby, a tu nawet pstryknięcia nie było że już o porządnym pobiciu nie wspomnę. Spoglądam na zegarek, 15:20 i zaczyna się robić szarawo. Nagle Roman krzyczy „siedzi! Ładny sandacz”. Hol ryby trwał bardzo krótko ponieważ ryba się spięła, a Romek jak zawsze w takiej sytuacji zaczyna kląć jak szewc. Chwilę później na swojej wędce czuję delikatne puknięcie (szybka analiza – pewnie kamień lub patyk) delikatnie podrywam gumę z dna i nagle szarpnięcie zacinam, a ryba zaczyna odjeżdżać. W ty momencie słyszę jak oddalony ode mnie o dziesięć metrów Romek, który nie jest świadomy tego że mam na kiju przyzwoitą rybę znowu krzyczy „siedzi!!!”. Byłem przekonany o tym że holuję sandacza, a tu nagle przy brzegu ukazuje mi się ładny szczupak, którego spokojnym ślizgiem wytargałem na ląd. Podekscytowany Romek z daleka do mnie mówi że ma dość ładnego szczupaka i pyta co tak u mnie chlapało, spokojnym głosem odparłem „nic takiego, szczupaka trafiłem”. Przez to szybkie pakowanie nie zabrałem z domu miary, a kolega swoją utopił na ostatnim wędkowaniu, ale za to mieliśmy wagę. Szybko zważyliśmy ryby, zrobiliśmy zdjęcia i ryby wróciły do wody. Szczupak Romana ważył 4,2 kg a mój 3,8kg.
Zrobiła się już dobra szarówka, ale postanowiliśmy jeszcze chwilę porzucać. Z myślą o sandaczach, które lubią atakować wieczorem. Na czternasto gramową główkę założyłem dużego perłowego twistera, w drugim rzucie około pięciu metrów od brzegu czuję potężne uderzenie, mocne zacięcie i jest ryba, która zaczyna bardzo szybko odjeżdżać wysnuwając mi plecionkę z kołowrotka. Nagle stanęła jak wryta, zrobiła dwa mocne szarpnięcia i tyle ją widziałem. Najzwyczajniej w świecie się spięła. Zły byłem jak jasna cholera, ale cóż i tak bywa.
Woda w Wiśle była wysoka, a ścieżki pozalewane wodą ponad kolana. W obawie o to czy po ciemku bezpiecznie zejdziemy z łowiska pytam się kolegi „co robimy, rzucamy jeszcze czy się zwijamy?” Romek stwierdził że oddajemy jeszcze po pięć rzutów i kończymy zabawę. Nie chciałem już kombinować i postanowiłem te pięć rzutów oddać w/w twisterem. Pierwszy ładny długi rzut, przynęta wpada do wody. Sprowadzam ją do dna i zaczynam zwijanie. Twister wolno zbliża się do brzegu i tak jak wcześniej jest na podobnej odległości od lądu (ok. 5 metrów) następuje puknięcie, identyczne jak przy wcześniejszym szczupaku, a za chwilę bardzo mocne targnięcie wędką. Mocno i pewnie zacinam, ryba zaczyna walczyć robiąc piękne odjazdy. Po kilku minutach, dwa metry od brzegu widzę dużego szczupaka. Ryba nie chce się łatwo poddać, walczy o życie robiąc kolejny emocjonujący odjazd. Dokręciłem lekko hamulec i bardzo wolne holuję rybę w swoją stronę. Kolega Roman mówi że już oddał swoje pięć rzutów i zwija wędkę, w tym czasie ja podbieram szczupaka ręką za skrzela (czego już nigdy nie zrobię, bo dostałem nauczkę w postaci pokaleczonej dłoni) i unoszę go do góry pokazując Romanowi, który patrzy na rybę z niedowierzaniem.
Szczupak ważył 5.85 kg i po zrobieniu zdjęcia bezpiecznie i dobrej kondycji wrócił do wody! Bo przecież tam jest miejsce ryb!
Tym wspaniałym szczupakiem zakończyliśmy sandaczową wyprawę.