Wyrobisko Brzóze i okonie na spinning
Olin Gutowski (Olin Gutowski)
2013-11-22
Wyrobisko Brzóze i okonie na spinning W listopadzie moje koło zorganizowało ostatnie zawody spinningowe. Nasz autokar zaparkował nad wyrobiskiem żwiru i piasku w miejscowości Brzuze. Wyrobisko jest połączone z rzeką i niestety często czynne. Tej soboty maszyny pracowały pełną parą. Objawiło się to w dość przykry sposób - woda miała kolor soku z kiszonej kapusty. Byłem tu już wiele razy i wiedziałem jak się przygotować. Okazało się jednak, że trzeba wcisnąć reset i wykasować przyzwyczajenia.
Do zbiornika tego wchodzą na zimowanie ogromne stada okoni. Łowi się je tutaj na trok boczny, bardzo wolno go podciągając. Startowałem tu już w zawodach spinningowych i nawet udało mi się raz stanąć na pudle, więc z dużą pewnością zabrałem się do roboty. Zacząłem sukcesywnie przeszukiwać pola racicznic i kamyków. Trok pozwala na dalekie rzuty więc można bardzo dokładnie obławiać cały akwen. To dosyć ciężka, choć momentami bardzo przyjemna robota. Przyjemna jest kiedy biorą. A tymczasem przez dwie godziny miałem dwa ledwo wymiarowe wydłubki. Co jest? Zacząłem krążyć dookoła wyrobiska i zmieniać kolory gumek. Wynik tego bezsensownego marszu: jedna rybka 14cm. Kolejne dwie godziny szlag trafił i mnie też trochę zaczął trafiać. Zbliżał się koniec zawodów. Trzeba było coś całkowicie zmienić.
Nad wodą w Brzuze biegnie szosa dzieląca łowisko na dwie części niewysokim mostkiem. Stanąłem na nim i wytężyłem wzrok. Srogie mleko idące od pracującej pogłębiarki wychodziło na drugą stronę gdzie jakby się rozmywało i w kierunku rzeki woda była coraz bardziej przejrzysta. Łowiłem już zarówno po mętnej jak i normalnej stronie. Nagle mój wzrok przykuło jakieś poruszenie na powierzchni wody. Jakby mała falka, ale tylko w jednym miejscu. Momentalnie zbiegłem na dół. Na szczęście nikt tam nie stał. Po drugiej stronie kilku kolegów z koła pluskało ciężarkami prawie pod moje nogi, a ja patrzyłem na stadko buszujących po powierzchni maleńkich rybek. Działo się to na styku mętnej i klarownej toni. To jest to! Nie miałem już nic do stracenia. Aby obłowić podpowierzchniowe warstwy zrezygnowałem z troka i założyłem główkę jigową. Przy wędce 2,7m i główce 4g powinienem zyskać totalną kontrolę nad przynętą i nie stracić tak bardzo zasięgu rzutu. Aby jeszcze zaszaleć, sięgnąłem do torby na chybił trafił i w mojej ręce znalazł się paproch „kundelek” takie toto brązowo- rude, nie wiem: jakiś kiełbik, kiełż, coś takiego. Pierwszy rzut – nic, drugi, trzeci, też nic. Hmm czyżby po prostu nie brały? W takich wypadkach pozostaje już tylko coś cholernie nietypowego. Wcisnąłem w głowie reset. I zacząłem prowadzić paprocha na dziko – trzy młynki w tempie boleniowym i stop, trzy młynki, stop i… walnięcie! Po chwili tłusty pasiak ląduje w dłoni. Rany, nareszcie. Czyli trzeba narobić zamieszania, podrażnić maksymalnie, żeby wyrwać ryby z tego mlecznego letargu.
Przez ostatnią godzinę dołowiłem jeszcze 8 okoni. Nikt poza mną nie domyślił się, ze trzeba zrezygnować z troka bocznego i… wygrałem zawody. Kto by pomyślał, że 4-gramowy kundelek w burych kolorach pozwoli w łowisku, gdzie od lat trok święci triumfy przytrzeć nosa paprochowym wyjadaczom? To są właśnie uroki wędkarskich zawodów.