Z pamiętnika wędkareczki - Dobre jeszcze lepszego początki
Magdalena (Szpulka28)
2016-10-18
Należałoby chyba zacząć od tego: „Jak to wszystko się zaczęło”…
Można byłoby odpowiedzieć na to pytanie krótko i zwięźle: przekazane mi zostało w genach.
Ale sami powiedzcie - czy proste rozwiązania zawsze są dobre? Geny? Czymże są same w sobie? Bez osób nie mają tu żadnego znaczenia. Stwierdzenie, że to dzięki dziedziczności „jestem jaka jestem” za bardzo umniejsza osobom, które włożyły w mój rozwój i wychowanie wiele czasu, miłości, cierpliwości.
Cofając się o jakieś 20 lat (celowo nie podaję ile dokładnie ;P) miałam wtedy kilka latek na swoim jakże jeszcze ubogim koncie…
Z jednej strony domu niewielki ogródek, a dalej pola. No – nie licząc dwóch sąsiadujących domostw w najbliższym otoczeniu. Z drugiej strony otuleni byliśmy lasem puszczy napiwodzko-romuckiej. Tego lata pogoda rozpieszczała. Gorące słońce tylko czyhało na nieosłoniętą skórę krzyczących w niebogłosy dzieciaków. Ten dzień pamiętam szczególnie.
Wstałam wczesnym rankiem. Na trawie była rosa. Biegnąc do kurnika po świeże jajka zmoczyłam skarpetki i nogawki. To było przyjemne uczucie. A już szczególnie gdy wspominam przedpołudnie, które tuż potem nadeszło… Ale po kolei – najpierw jaja! Babcia przecież obiecała omlety! Mmmmmniam! No dobra kurki! Podnosić tyłki! No już! Hmmm. A będę hałasować to się podniesiecie! Nie? O patyk. Sama Cię podniosę. No! Jedno, dwa, trzy, cztery jajka w koszyku. No dawaj jeszcze ty. Jest 5! Musi starczyć.
Babcia pomimo moich wysiłków i tak poszła po resztę jajek. A przecież tak się starałam… Po śniadaniu oddałam się (jak zwykle z resztą) swoim ulubionym pracom plastycznym. Tym razem w ruch poszła plastelina. Ze wszystkich dostępnych mi kolorów ulepiłam długie węże. Chyba najprostsza rzecz jaką mogłam wymyślić. Ale Kto by wpadł na pomysł, aby oblepić nimi balustradę na ganku? A no tak – ja. A żeby było wesoło to tu właśnie słonko zaglądało w południe.
Dziś wszystko jednak nastąpiło o wiele wcześniej. Kap… kap… kap… węże jak sople topniały pod naporem pierwszych promieni. Słoneczne języki z początku leniwie delektowały się moimi tworami, aby w końcu całkowicie je pochłonąć. No może nie całkowicie (na nieszczęście). Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy z całej misternej pracy została tylko mokra plama. Ale to Babci mina była bezcenna gdy zobaczyła kolorowy ganek… Na szczęście Babcia wyrozumiała szybko zrozumiała, że to było nieumyślne spowodowanie śmierci kolorowych węży. A „pamięć” po nich została na długo… Uwierzcie bywało i gorzej, w dodatku umyślnie , ale to historia na inną okazję. Hmmm na przykład na Prima Aprilis, albo Halloween (dla rodziców)…
Taaaak, to był jeden z najgorętszych dni tego lata. I mimo, że uwielbiałam spędzać czas na świeżym powietrzu, to wtedy zostałam w domu. Snując się jak cień i szukając zajęcia usłyszałam ciche „PSSSSST” dochodzące z sieni. Uchyliłam drzwi i poczekałam chwilę aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Tu zawsze było ponuro, a powietrze pachniało wilgocią. Tego dnia jednak miejsce to przyciągało swoim chłodem. A korzystał właśnie z niego – mój Dziadek.
Siedząc na taborecie wylał na dłoń resztę „płynu”, który od razu wsmarował w swe lśniące kruczoczarne włosy. To była słodka tajemnica Dziadka, której niejeden jak i niejedna by pozazdrościli. Ów specyfik pachniał bardzo charakterystycznie. Dziś wiem, że zapach ten był mieszaniną aromatów słodu jęczmiennego i chmielu. Wtedy zaś był to zapach Dziadka włosów.
Opierając się ciężko o chłodne mury, Dziadek spojrzał na mnie badawczo. Znał już odpowiedź, ale zapytał:
-gorąco dziś co?
- taaaak strasznie.
- a chciałabyś przejść się na plażę i trochę popluskać w wodzie?
- Chcę! Chcę! Chcę! – zaczęłam krzyczeć głośniej i głośniej, z coraz większym entuzjazmem, który Dziadek szybko ugasił przykładając palec do ust i wskazując palcem wejście do kuchni:
- to idź zapytaj Babcię czy z Tobą pójdzie.
Mina mi zrzedła bardzo szybko, bo wiedziałam, że Babcia ma na dziś dużo zajęć w domu… Po kolejnej zachęcie postanowiłam jednak spróbować.
Minęło niewiele czasu, gdy wróciłam do sieni z zawiedzioną miną i spuszczoną głową. Wręcz się zdenerwowałam ujrzawszy Dziadka rozpromienioną twarz. Ta mina mówiła – dopiąłem swego. Spod przymrużonych powiek, do których już się cisnęły łzy, spojrzałam Dziadkowi prosro w oczy, lecz słysząc głos Babci wnet zrozumiałam…
- Władek! – Dziadek podniósł się ociężale i przechodząc przez drzwi za mną przy okazji potargał mi grzywkę i zamknął je za sobą. Mimo to wszystko słyszałam doskonale. Dotarły do mnie Jego narzekania, że gorąco, że daleko i nogi będą bolały… ale długo nie dał „się namawiać”. Ostatecznie zgodził się zabrać wnuczkę na plażę, o ile żona zrobi mu ciasto waniliowe, gdy on będzie kopał gnojaki…
Wchodząc do sieni patrzył na mnie z zadowoleniem. Do tej pory zastanawiam się, czy dlatego, że stałam ze sztychówką w jednej dłoni i słoikiem z dziurkami w pokrywce w drugiej. W końcu jako dziewczynka najprędzej powinnam pomagać Babci w przygotowywaniu ciasta. A może był dumny ze swego chytrego planu? Jedyne co jest pewne to, że nikt do niczego mnie nie namawiał i sama sobie wybrałam drogę. I to bynajmniej nie „łopatologię” :D
C.D.N.