Żegnamy spinningowo Stary Rok
Marek Dębicki (marek-debicki)
2013-12-30
Przedsylwestrowe spinningowanie, a bardziej spinningowanie w ostatni weekend roku, ze względu na panujące w Wielkopolsce warunki atmosferyczne powoli staje się tradycją. Tak było i tym razem. W sobotni poranek już o 7.00 ładujemy cały majdan do samochodu Ryszarda i powolutku, ze względu na oblodzenie, przemieszczamy się nad naszą stanicę wędkarską. Wszystko dlatego, że nie ma chyba lepszego miejsca do wspominek mijającego sezonu, jak takie miejsce, nad swoim jeziorem, na dodatek z możliwością pogoni za ostatnim w tym roku drapieżnikiem.
Po wstępnym uporządkowaniu okolicy kempingu z gęsto zalegających gałązek sosny i przygotowaniu sprzętu, wychodzimy katamaranem na wodę. Nie liczymy o tej porze na wielkie sukcesy, niemniej w duchu chyba każdy z nas myśli, o tym ostatnim w sezonie szczupaczku lub pięknym okoniu. Z tego też powodu humory nam dopisują nad wyraz.
Południowa część jeziora, ta od strony lasu i wysokiej skarpy porośniętej piękną dębiną, jest na zawietrznej. W tej części zatoki, po południowej stronie jeziora, słonko dociera tylko na chwilę w ciągu dnia. Wszystko dlatego, że o tej porze roku słonku idzie już nisko nad lasem i tylko jego pojedyncze promienie rzucają odrobinę światła na taflę, pokrytego cienkimi językami lodu jeziora.
Drugi, północny brzeg jest za to pięknie skąpany w słońcu i gdyby nie przenikliwy wiaterek, można by powiedzieć, że mamy wczesną wiosnę.
Obławiamy zatokę prawie wszystkimi rodzajami przynęt. Nawet niedawno pozyskane koguty od „Sandacza” znalazły się w użyciu. Przez chwilę nawet z samej ciekawości bawimy się, obserwując położenie piórek w wodzie, podczas różnych ruchów wędziskiem i wykonujemy po kilka fotek.
Udaje nam się nawet podpiąć na haki ripperów, prowadzonych w rejonie zatopionych gałęzi, racicznice uczepione w gęstych koloniach do gałązek zatopionych drzew. Jednak żadne nasze starania, nawet usilne podglądanie przez podręczną lornetkę mew patrolujących łowisko, w prawdopodobnych skupiskach drobnicy nie przyniosły oczekiwanego efektu, chociażby w postaci najmniejszego skubnięcie przynęty.
Gdzie się podziały te ryby?
Inne lata jak pamiętam, trzcinowiska zaczynał ścinać lód, a szczupaki i okonie w najlepsze urzędowały na skupiających się w tych rejonach małych rybkach. Nie przeszkadzał im nawet szczęk oddzielających się od zamarzającej tafli kawałków lodu. Nie ważne było, czy pogoda była słoneczna, cz też było pochmurno, drapieżnik żerował intensywnie czując nadchodzącą zimę. Dobrze wiedzieli o tym nie tylko spinningiści, ale kto wie, czy nie bardziej skuteczni wędkarze łowiący na żywca, na tzw. „macanego”. Tak się obławiało praktycznie każdą lukę w oczeretach, każde obrzeże dostępnych trzcinowisk i efekty były całkiem przyzwoite.
Teraz przynęty mamy coraz bardziej dopracowane, kolorowe, wibrujące, skaczące, podskakujący, imitujące chyba wszystko, ale i ryby chyba coraz bardziej wyszkolone i cwane!
Pięć godzin minęło jak z bicza strzelił. Słonko schowało się za koronami łysych drzew. Wraz z zachodzącym słonkiem temperatura szybciutko zaczęła spadać więc stwierdziliśmy, że najwyższa pora podładować akumulatorki spożywając jakąś ciepłą kolacyjkę, podczas której zaplanujemy kolejny dzień wędowania.
Oj, jakież to długie są teraz nocki. Podczas kolacji nagadaliśmy się chyba za wszystkie czasy. A że gaduły z nas są niezłe, więc i czas mijał nam w miłej atmosferze. Rozwidnia się dopiero dobrze przed ósmą. Ostatnie dwie godziny, przewracaliśmy się więc w śpiworach z boku na bok, nie mogąc doczekać się świtu. Kubek gorącej herbaty i parzona kiełbaska szybko pozwalają nam zapomnieć o nocnych trudach i po krótkiej chwili jesteśmy gotowi do dalszego działania.
Dzisiaj, w niedzielę dzień jest zdecydowanie inny. Wiaterek jedynie leciutko muska północny brzeg jeziora, a wczorajsze piękne słoneczne niebo, zastąpiły nisko przemieszczające się chmury, zwiastujące przelotne opady. Tak też i było do momentu naszego odjazdu z nad wody.
Po początkowym obłowieniu głębokich stanowisk z brzegu w rejonie pomostów, postanawiam jeszcze raz wypłynąć w poszukiwaniu oznak żerowania okonia. Początkowe pół godziny i opad w postaci marznącego deszczu nie zachęca zbyt do kontynuowania spinningu. Pamiętam jednak, że są to moje ostatnie dwie godziny wędkowania w tym roku, więc nie mogę „wymiękać”.
Po kilku zmianach miejscówek dopływam w końcu w rejon docelowego stanowiska. Już ze znacznej odległości znajduję w okularach lornetki tak długo poszukiwane przeze mnie oznaki. Raz to w jednym, raz w drugim miejscu wyskakują nad powierzchnię wody małe rybki. Od czasu do czasu nawet można zaobserwować czarne pasy na zielonych grzbietach dorodnych drapieżników, goniących swoje ofiary.
Okonie, okonie !!!
Staram się mocno opanować emocje i chęć wpłynięcia dosłownie w środek drobnicy i żerujących okoni. Oceniam możliwość zasięgu rzutu wybraną przynętą i cichutko wpuszczam ciężką kotwicę na muliste w tym miejscu dno. To, co dotychczas zaobserwowałem wygląda mi na to, jakby okonie zagoniły drobnicę w spokojną płytką zatokę i dosłownie niczym delfiny na niektórych przyrodniczych filmach, urządziły sobie tam srogą ucztę. Z drugiej strony, ta część zatoki jest porośnięta jeszcze rogatkiem i zapewne daje małym rybkom odrobinę schronienia. O co tu w końcu chodzi?
Po zakotwiczeniu w bezpiecznej odległości przystępuję do działania. Jednak ani nowo pozyskane woblerki Jaxona, żywo przypominające nie tylko kształtem ale i piękną pracą uklejeczki, ani Soft 4Play, ani twisterki koloru „motor oil”, nie potrafiły przy moich ogromnych staraniach skusić żerujących drapieżników. Ponadto żerujące okonie powodowały tak szybkie i nieprzewidywalne przemieszczanie się drobnicy, że nie byłem w stanie przewidzieć i zlokalizować ich stanowisk wyczekiwania do kolejnego ataku, ani kolejnych rejonów uderzeń. Co się namachałem spinningiem to tylko moje. Łokieć prawej ręki czuję do dzisiaj.
Z tego wędkarskiego amoku wyrwał mnie telefon Ryszarda, który przypomniał, że zgodnie z uprzednią umową pora szykować się do powrotu do domeczku. Chyba i dobrze, gdyż w tym wędkarskim zapomnieniu mógłbym pozostać tam nawet do Nowego Roku.
P.S. W tym roku, to mój ostatni wypad nad nasze piękne wody. Jedne są rybne, inne mniej, ale zawsze piękne, dające nam wiele ucieczki od codzienności i wiele tak pozytywnych emocji i niezapomnianych wrażeń.
Jestem przekonany, że dzięki naszej wytrwałości, ten kolejny 2014 rok, nie będzie gorszy od mijającego, czego Wszystkim Koleżankom i Kolegom Wędkarzom, a także nieskromnie sobie życzę.
Szczęśliwego Nowego Wędkarskiego Roku.