Zepsute starorzecze
Krzysztof Jankowski (krisbeer)
2014-11-19
Zepsute starorzecze
Kolejny tegoroczny długi weekend przed nami, jest więc okazja by wybrać się nad wodę. Prognozy pogody co prawda straszyły deszczem, ale co tam deszcz, jak chce się pooddychać na świeżym powietrzu. Choć przyznać muszę, że nie tylko o oddychanie tu chodzi, a o wielce szanownych panów szczupaka i okonia, które to nie zaszczyciły naszych haczyków swą obecnością w tym roku.
Oczywiście mijam się trochę z prawda pisząc ,,nie zaszczyciły’’. Młody już wyciągnął parę sztuk w tym roku, ale on się nie liczy, to ,,wiatrak’’, znaczy się, ze spinningiem gania. My z sąsiadem natomiast jesteśmy spinningistami stacjonarnymi, czyli jeżeli drapieżniki to na żywca. Mnie co prawda na wiosnę przytrafił się mój życiowy okoń, ale żaden z nas nie zaznał walki z panem szczupakiem.
Najwyższy czas to zmienić, wracamy więc na naszą szczupakową bankówkę, czyli starorzecze Wisły. Co prawda, nasza ostatnia wyprawa na to łowisko skończyła się powrotem o kiju, ale ... Podobno ryba ruszyła tyle że, ruszyła tak charakterystycznie dla obecnego roku. Czyli jednego dnia bierze, drugiego nie. Tak jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy, wyjazd 4:30. Po około 30 min byliśmy w pobliżu łowiska, gdzie natrafiliśmy na przeszkodę w postaci drzewa leżącego w poprzek drogi. Złapaliśmy z sąsiadem za szczytowe gałęzie i przynajmniej trochę je ściągnęliśmy, dzięki czemu można już było zwalone drzewo objechać. Deszcz, wiatr, podmokły grunt, pewnie wiatrołom, pomyśleliśmy.
Dotarliśmy na miejsce, deszcz kropił na szczęście, tak że można było chodzić pomiędzy kroplami. Sąsiad z młodym postanowili zdrzemnąć się jeszcze trochę, a ja postanowiłem połazić po okolicy z latarką. Do świtania zdążyłem wyciągnąć i naszykować wędki, ustawiłem nasz ,,nieprzemakalny’’ parasol i narzuciłem na niego folię. Powoli wstawał poranek, z ciemności zaczęła wyłaniać się tafla wody. Na szczęście połacie roślinności prawie całkowicie zniknęły, pozostawiając tylko kilka kęp dając nadzieję na żerowiska drapieżników. W ruch poszły żywcówki i tak dla świętego spokoju, postawiliśmy też grunt. Deszcz to trochę rosił, trochę dawał odpocząć, było żeby nie powiedzieć ,,bardzo ciepło’’. A ryb jak nie było tak nie ma, na wodzie flauta, żadnego ruchu, drapieżniki wzięły chyba sobie wolne. Deszcz nasilał się coraz bardziej, ale skoro na głowę nie pada, jest dość ciepło, to można trochę posiedzieć. Spławiki nawet nie zamierzają drgnąć. W końcu prawie lunęło, sąsiad po naradzie ze swoją pogodową aplikacją, zawyrokował: będzie tak lać do rana. Chcąc nie chcąc, zwinęliśmy się i do domu. Normalnie zepsuło się nasze szczupakowe starorzecze.
Jeszcze po ciemku zauważyłem zwalone drzewa, teraz już w świetle dziennym zobaczyliśmy, że ktoś ściął siekierą dwa pokaźne drzewa. Mniejsze w leśnej części, część tego drzewa skończyła na ognisku (sądząc po nadpalonych konarach). Większe (grubsze) leżało wzdłuż drogi. Oba cięte tak około 1m na ziemią. Bez sensu było ścinać dwa drzewa skoro spalone zostało tylko połowę z jednego. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że o ile jedno ścięte zostało na potrzeby palenia ogniska to już drugie miało zagrodzić przejazd, tyle że nie udało się go odpowiednio nakierunkować.
W drodze powrotnej okazało się, że drzewo leżące w poprzek drogi również zostało ścięte siekierą. Czyżby ktoś postanowił reglamentować dostęp do miejscówki?
Weekend jeszcze się nie skończył, co prawda w sobotę porażka, ale mamy mocne postanowienie sprawdzić we wtorek co tam na naszej kochanej Wisełce słychać. Tym razem wyprawa bez młodego, on będzie świętował od rana w naszymi imieniu. My też patrioci, ale doszliśmy do wniosku że na obchodach Święta Niepodległości tym razem wystarczy nasz przedstawiciel. Młody na pochód, my na rybki. Jeszcze przed świtaniem zameldowaliśmy się na ,,kwadratach’’. Tym razem sąsiad decydował, zasiedliśmy więc na jego ulubionej miejscówce. Pierwsze zarzucenia i czekamy. Nasza obserwacja: łapie się w tym miejscu z wysokiego brzegu, około 2,5m do tafli wody. Podziękowania należą się kolegom wędkarzom, którzy wycięli w darni schodki prowadzące nad wodę dzięki czemu można bezpiecznie się poruszać. Powinienem napisać ,,było by’’ można, gdyby nie ona ta rzeka. Wisła postanowiła, że nie będzie ułatwiać życia jakimś tam moczy kijom i obniżyła poziom powodując że na najniższych stopniach ,,schodków’’ pozostała błotnista maź, skutecznie uniemożliwiając dostęp do lustra wody. Dobrze przynajmniej że był dostęp do półek w stromiźnie brzegu, na których ustawiamy zestawy. Nie spinaliśmy się zbytnio na ten wyjazd, ot kilka godzin nad wodą, tak dla relaksu. Nie szykowaliśmy zanęt, zabraliśmy jedynie białe. Jako że łowiliśmy na miejscówce sąsiada, ruch zaczął się na jego wędkach. Jakże by inaczej. Napisałem "ruch ", a nie brania, ponieważ były to zdecydowane pojedyncze ugięcia szczytówek w odstępach kilkunastominutowych, ponadto przy przerzucaniu okazywało się że robaki nietknięte. Zero łapania, mogliśmy więc podziwiać przepiękny wschód słońca.
Na niebie działo się, fantastyczna gra wszystkich odcieni żółci i czerwieni, piękne zjawisko. Szkoda tylko, że na ziemię sprowadzało mnie zimno, powiedzmy że mój strój jak na tę porę roku był strojem hurraoptymistycznym. Chyba tak się zasugerowałem sobotnią wyprawą, kiedy to było naprawdę ciepło. A teraz głupi prawie dzwoniłem zębami. Niby co chwila wychodziło słońce z lekka przygrzewając, niestety powiewy zimnego wiatru spowodowały, że ewakuowałem się do samochodu i dalej z jego wnętrza obserwowałem sprzęt. Sąsiad, twardziel pozostał na zewnątrz. Jeszcze dobrze się nie rozsiadłem, a tu sąsiad biegnie w stronę wędki, która wygina się niemiłosiernie. Tyle że ,,ryby to trzeba umieć złapać’’ jak mawia nasz młody. To, jak sąsiadowi udało się spieprz** takie branie już na zawsze zostanie tajemnicą. Chwilę później na moich wędkach zaczął się ,,ruch’’, dokładnie ten sam numer z pojedynczym zgięciem zestawu. Nie omieszkałem poinformować sąsiada, że za chwilę pokażę mu jak się ryby łapie.
Pogoda nas nie rozpieszczała, więc po chwili już obaj siedzieliśmy w aucie. Długo nie musiałem czekać. Po chwili, na mojej szczytówce pojawiły się takie miłe dla oka drgania. W miarę zbliżania się do zestawu, drgania stawały się coraz bardziej zdecydowane. Mam cię! Pomyślałem, zdecydowanie zacinając i już po chwili przeklinałem w duchu. No, teraz to sąsiad będzie miał ubaw. A ja coś zrozumiałem, albo my jesteśmy dupy, nie wędkarze, albo w tym sezonie wytarło się o dużo, za dużo rybich cwaniaczków, którym wcale się nie spieszy do tego, żeby skończyć na czyjejś patelni. W tak zwanym międzyczasie przechodził obok nas pewien jegomość z pieskiem. Na nasz widok rzucił tylko ,,tu nie ma sensu siedzieć, tu rządzą kormorany’’ i oddalił się dostojnie. Co prawda, dziś nie można było na nie narzekać, ale doszliśmy do wniosku, że skoro są kormorany to musi być i ryba. Po jakichś 30 minutach jegomość wracał. Zapytaliśmy o wyniki innych łapaczy ,,to samo co i u was’’ skwitował.
Gdy przymierzaliśmy się już do odwrotu, przytrafiło mi się jeszcze branie, którego już nie udało mi się spieprz**, wyholowałem leszczyka, takiego pod 40-stkę, nie ma się czym chwalić, ale przynajmniej coś udało się wyciągnąć. Jeszcze pół godzinki w nadziei, że może jeszcze coś się zapnie i powrót.
W ostatni weekend nie udało się nam pomachać wędkami (trochę przy chorowałem). Robi się coraz zimniej, ciekaw jestem czy nie okaże się, że była to nasza ostatnia tegoroczna wyprawa?
Pozdrawiam,
połamania