Zielono mi...

/ 10 komentarzy / 3 zdjęć


Ostatnie tygodnie nie należy uznać do najbardziej udanych. Pogoda jaka jest - każdy widzi. Weekend majowy to była zupełna porażka, jak to jeden ze spotkanych nad wodą wędkarzy określił - ani żywca ani na żywca. No chyba, że Żywiec w sklepie, ale nie o tym tu mowa :)

Ponieważ Odra ostatnio bardziej przypomina górski potok niż nizinną rzekę, ostatnich kilka wypadów poświęciłem na bliższe zapoznanie z rowem opisanym w poprzednim artykule.

Na starym teleskopowym spiningu, takim z Tesco za 20 zł, zmontowałem sobie zestaw następujący: żyłka 0,20, na niej stoperek, przelotowy kolec jeżozwierza, trzy śrucinki ważące w sumie 1,2 gram i przyponik z żyłki 0,16 z zawiązanym haczykiem. Haczyk różny, zależy co się nawinie pod rękę po urwaniu poprzedniego, ale przeważnie oscylujący w okolicach 14-16.

Zestaw ten ma swoje plusy i minusy. Plus jest taki, że jak się położy robaka na dnie, to widać jak próbuje on spierniczyć z haczyka, poza tym świetnie można się tym bawić w łowienie z opadu. Minus jest taki - do odległościówki się nie nadaje :) No ale na tym łowisku rekordu odległości rzucania zestawem bić nie będę, starczy mi jak poleci toto na 10 metrów. Z wiatrem, bo pod wiatr to bliżej :-)

Tydzień temu postanowiłem dodatkowo popróbować szczęścia z żywcówką - przerobiłem połamańca na żywcówkę. Żywca sobie nałowiłem na wędkę opisaną powyżej i miotałem te biedne rybki to tu to ówdzie w zasięgu rzutu. Szczupaka nie złowiłem, za to miałem piękne branie wydry. Wciągało bydle spławik pod krzaki, dopóki sobie mordy nie okuło. Jak się skaleczyło, to wypluło. Może i dobrze, bo co z taką wydrą robić? Dlaczego sądzę, że to właśnie wydra była? Ano dlatego, że kilka chwil wcześniej widziałem jak bezczelnie w środku dnia śmiga w okolice mojej bojki. To było w niedzielę.

Do tego zgubiłem kartę wędkarską, legitymację, rejestr i co tam jeszcze się w plastikowe okładki zmieściło. W poniedziałek po pracy stwierdziłem, że jak zwykle po weekendzie zostało mi robali, jest okazja je spożytkować nad wodą. Tym bardziej, że akurat przestało padać. Macam się po kurtce a tu papierów nie ma. Twardo jadę na łowisko. Na miejscu siedzi sobie trzech wędkarzy i jak tylko mnie zobaczyli to już z daleka wołają 'Tutaj, tutaj, suszy się....'. Z tego miejsca wielkie podziękowania dla nich za zaopiekowanie się moimi dokumentami :)

Przy okazji obserwuję jak oni łowią, bo jak mawiał tow. Lenin: 'Uczitsja, uczitsja, jeszczio raz uczitsja.'. Porównuję ich miejsce zarzucania zestawu z moimi wcześniejszymi obserwacjami i wychodzi mi, że g... złowią. Tak się też stało. To jest specyficzne łowisko - rów długości ok 150 metrów, szeroki na 6-10, po drugiej stronie bardzo szeroki pas trzcin - tak z 20-30 metrów. Po tej stronie, po której siedzimy od brzegu do wody - jakieś 2 metry tataraku. To co mi tak fajnie kiedyś bąbelkowało, że myślałem, że to żerujące po dnie ryby - okazało się gnijącym czymś na dnie. Ja na miejscu ryb trzymałbym się od tego siedliska metanu raczej z daleka. I chyba jednak one się trzymają z daleka, bo specjalnych sukcesów rzucając w tamte okolice nie miałem. A wszyscy uparli się podawać swoje zestawy właśnie tam - pod te trzciny na drugim brzegu.

Któregoś razu zrobiłem eksperyment - ściągnąłem zestaw niemalże pod same nogi - tuż pod ten tatarak. Takich odjazdów spławika i takich płoci dawno się nie ułowiłem. Każda w okolicach 25 cm i wyżej. Od tego czasu ustanowiłem swój wymiar dla płoci - 20 cm.

Poza tym ten rów normalnie 'śmierdzi mi' linem. Po pozostałościach po innych wędkarzach widać, że polują na profesorka. Walające się po brzegu opakowania po 'tutti-fruti' i innych słodkich wynalazkach dobitnie o tym świadczą. Przy okazji - piętno dla tych wszystkich, którzy zostawiają te folie po sobie na brzegu. Jak gdyby ważyły one nie wiadomo ile. Wstyd, proszę państwa.

Jeśli chodzi o mnie - na lina się nie nastawiam. W życiu jeszcze lina większego niż 10 cm nie złowiłem, raz jeden w dzieciństwie zerwał mi się taki większy. Jak ja wtedy płakałem.... Zanęty szykuję typowo płociowe - z dodatkiem prażonych konopi. W piątek okazuje się, że żona będzie w domu późno, dzieci spędzają popołudnie u teściowej, nie namyślając się długo, po pracy wpadam do domu, przebieram się w nieprzemakalne bety (bo jak zwykle pada) biorę wędki, podprowadzam żonie puszkę kukurydzy, robaki i pinkę miałem kupione dzień wcześniej, reszta tobołów jeździ ze mną w samochodzie.

Jadę nad rów. Na miejscu jestem o 18:30. Bełtam zanętę, do jakiejś bazy Trapera dodaję puszkę kukurydzy, mieszam wszystko, domaczam wodą, dodaję pinkę i białasy. Trzy kule w wodę koło brzegu, rozkładam teleskop z kolcem, na haczyk (akurat trafiła się jakaś 14-tka) zakładam kanapkę: biały i czerwona pinka. Kładę zestaw do wody. Połamańca przerabiam na spławikówkę. Biorę najmniejszy spławik jaki mam - ale już nie superczuły kolec - ten ma 3,5 grama wyporności. Ponieważ nastawiam się na płocie - nawet nie przynoszę podbieraka z samochodu. Po jakimś czasie pierwsze branie na kolcu. Nie zacinam, kolejne, znowu nie, co jest do cholery? Wyrzucam ten haczyk, zakładam inny - gigantyczny jak na mnie, bo rozmiaru 10. Ale za to nówka sztuka, jeszcze ostra. Od razu są efekty - płoć 23 cm. Potem na połamańcu - też płoć, mniejsza - poszła dalej rosnąć.

W pewnym momencie kolec zaczyna mi powoli odjeżdżać w kierunku pełnej wody. Zatrzymał się. No odjedź jeszcze raz, odjedź... Odjeżdża. Zacinam. Teleskop momentalnie zgina się w pół. Myślę sobie - jakaś superpłoć albo.... Wyciągam z wody lina 30 cm. Z gardła mimochodem wydobywa się bojowy okrzyk radości - w końcu to pierwszy wymiarowy lin w życiu. A więc to tutaj siedzicie, pod samymi nogami wędkarzy i sobie łachy z nich drzecie. Robi się ciemno, zwijam się do domu. Przed odjazdem jeszcze wrzucam kilka kulek do wody.

Co prawda do tej pory mówiłem, że żadna ryba nie jest warta tego, by wstawać przed świtem, ale ten lin przekonał mnie, że jednak warto. Postanawiam przyjechać rano. W domu 4-letnia córa mówi mi 'Tatusiu, Ciebie rybki lubią...'. Może coś w tym jest. Nastawiam budzik na 4:00. Nie mogę zasnąć, przewracam się z boku na bok myśląc o profesorkach...

Zadzwonił budzik, 'kiluję' go jak zwykle, otwieram oczy: 5:00 ;-) Szybki prysznic, kubek kawy do żołądka + termos, 5:34 jestem nad wodą. Nie pada, ale zimnica jak cholera. Donęcam miejscówkę. Zestawy do wody. Cisza... Nic się nie dzieje. Absolutnie nic. Mija pół godziny. Pojawia się drugi wędkarz. Rozkłada się. Rzuca tak jak wszyscy - pod te trzciny. Co oni się uparli z tymi trzcinami?

Zerwał się wiatr, na połamańcu jakieś anemiczne brania, kolec stoi nieruchomo. Bezrybie. Przy okazji obserwuję różnicę brań drobnicy pomiędzy kolcem a spławikiem o ponad dwa razy większej wyporności - na tym cięższym skubnie, skubnie i odpuści, na kolcu nie czując oporu odjedzie każda, nawet najdrobniejsza płotka.

Tak gdzieś koło 6:30 podnoszę zestaw z kolcem. Podnoszę i czuję opór - duży opór. Nie było brania a tu ryba na haku. Ot ciekawostka. Teleskop zgina się w pół, coś przewala się pod wodą. Po krótkiej walce zielony stwór wystawia ryjek ponad wodę. Widzę, że jest sporo większy od tego wczorajszego, próbuję sięgnąć podbierakiem poza tatarak na którym się zatrzymał. Podbierak nie sięga. Brakuje z 20 cm. Kładę podbierak w wodę miedzy brzegiem a pasem zielska i rybę trochę ślizgiem, trochę siłowo umieszczam w siatce. Na oko ponad kilogramowy. Śliczny po prostu. Siedzę do 10:00. Jest coraz zimniej. Bezrybie zupełne.

Wracam do domu nucąc pod nosem 'Zielono mi...szmaragdowo....'

 


4.6
Oceń
(35 głosów)

 

Zielono mi... - opinie i komentarze

maciejsnowmaciejsnow
0
Bartku ładne opowiadanko bardzo się fajnie czyta i dla mnie linek to też piękna rybka.Pozdrawiam i połamania kija. (2010-05-17 07:46)
pmizera87pmizera87
0
No to witaj Kolego w klubie miłośników połowu lina! (2010-05-17 10:17)
kostekmarkostekmar
0
Bardzo fajne opowiadanie. Gratuluję rybki. Trochę linów połowiłem i wiem jaka to frajda, holować takiwgo powyżej 1kg. BEZCENNE. Zostawiam 5***** gwiazdek. (2010-05-17 10:32)
u?ytkownik24522u?ytkownik24522
0

No Bartek życzę ci obyś wiecznie słyszał od córki " Tatusiu ciebie rybki lubią " tekst superacki w skali od zera do pięciu daję ci dyche miło się czytało brawo .POZDRAWIAM również twoją małą rybeczke.

(2010-05-17 10:52)
SlyderSlyder
0
Bardzo fajne opowiadanie. Też czaję się na lina i muszę w końcu zasiąść na tą piękną rybkę. Tylko znaleźć ten czas w natłoku pracy. Ale będę próbował. Pozdrawiam. (2010-05-17 10:59)
u?ytkownik34009u?ytkownik34009
0

Mistrzu, w końcu wróciłeś po długiej nieobecności z nowym opowiadaniem...

Wiesz, że dla nas to jesteś niczym wieszcz...

ps konkretne rybki, pamiętasz o ustawce na weekend???

pozdro

(2010-05-17 20:40)
sapeksapek
0
Pawle, starorzecza w Kotowicach? Ja chętnie, byleby z daleka od Odry, powódź za pasem...
(2010-05-17 22:29)
zorrozorro
0
Witaj clubie "Lin Fanns" hehe Pozdrawiam (2010-05-18 10:06)
u?ytkownik18880u?ytkownik18880
0
Taaak linek niczego sobie przepraszam liny. ;) A i opowiadanie się bardzo fajnie czytało. Oby takich więcej.... A inni niech rzucają w to "siedlisko metanu" tylko nie chwal się zbytnio tym bo po miejscówce ;P
(2010-05-18 17:03)
jaro35jaro35
0

Piękny linek takich więcej a nawet większych , fajne opowiadanko,widzę że córka jest dumna z tatusia, to super.

(2010-05-19 23:22)

skomentuj ten artykuł