Zaloguj się do konta

Zwierzaki na biwaku

Już tydzień byłem na biwaku na jeziorze Długim. Koledzy obiecywali że mnie odwiedzą, ale jak dotąd nie doczekałem się żadnego. Pogoda przez cały czas dopisywała, a że był to sierpień, miesiąc, w którym zawsze łowię najwięcej ryb, ranki były już chłodne. Coraz szybciej zapadał też zmrok i codziennie musiałem się spieszyć, by zdążyć z obraniem ryb i ich przyrządzaniem. Okonie i szczupaki mnie nie zawodziły, a najwięcej brań miałem na odkrytej przed paroma dniami górce, niewidocznej z wody, a leżącej sto metrów od przewężenia jeziora. Drapieżniki miały tam idealne miejsce do żerowania, na górce trzymało się mnóstwo małych rybek, a w przewężeniu też nie brakowało stad drobnicy.

Postanowiłem, ze w tym roku sprawię żonie niespodziankę i zrobię trochę ryb w occie, za którymi wprost przepadała, szczególnie w moim wykonaniu. Na ten dwutygodniowy wypad nakupiła mi dużą ilość fasolek po bretońsku, mojej ulubionej potrawy. Zawsze po obiedzie zostawał mi półlitrowy pusty słoik, w który później upychałem smażone kawałeczki ryb, cebulę, przyprawy, a na końcu całość zalewałem wrzącą zalewą octową i szczelnie zakręcałem nakrętkę.

W te lato obóz rozbiłem jak zwykle w lesie, a do kładki schodziłem ze stromej góry, po wąskiej i śliskiej ścieżce. Trochę ją udoskonaliłem, wyżłabiając łopatką schodki, bo nie raz zjeżdżałem po mokrej trawie na tyłku, a potem miałem problemy z siedzeniem. Co prawda, bardzo lubię na niej stać i spinninować, lepiej można obserwować, przez okulary polaryzacyjne, co dzieje się w wodzie, ale czasami trzeba odpocząć i przysiąść na wygodnej ławeczce.

Moja łupinka nie jest imponujących rozmiarów, ma zaledwie 2,5 m. długości i 1,2 m. szerokości, ale jest płaskodenna, a przez to, w miarę stabilna. Kiedyś, ze swojego dużego pływadła, obserwował mnie wędkarz i nie mógł się nadziwić, że ja, w przeciwieństwie do niego, bez większych problemów, stoję na swojej łódce i to przy sporej fali. Łajby nie wnosiłem już za każdym razem na stromą górę, po skończonym wędkowaniu, lecz zamykałem ją na kłódkę, połączoną dość grubą linką stalową do pomostu. Zabierałem ze sobą tylko wiosła i kotwice, żeby nie kusić potencjalnych złodziei. Dzień, po dniu mijał podobnie, poranne spinningowanie,, przerwa na obiad, krótkie popołudniowe łowy, za to pod wieczór miałem trochę więcej czasu. Siadałem na fotelu, przy samochodzie, a z góry obserwowałem cudowny pejzaż jeziora i częste spławy potężnych tołpyg. Odkąd wpuszczono je do akwenu minęło już kilkanaście lat, a teraz mogłem podziwiać wyskoki ponadmetrowych ryb, szczególnie w ciepłe, letnie i bezwietrzne wieczory.

Tego popołudnia zapomniałem zakopać resztek po patroszeniu ryb. Przypomniałem sobie o tym dopiero rano, więc schodząc z góry, z całym sprzętem, zabrałem też saperkę. Bardzo się zdziwiłem, kiedy nie zastałem żadnych odpadków, ktoś, albo coś za mnie posprzątało. Ciekawe co to mogło być, pewnie jakieś zwierzątko, bo przecież nie raki, one by chyba nie wyszły na brzeg ? Postanowiłem w tym dniu zrobić eksperyment, celowo zostawiłem odpadki na kupce. Nazajutrz znowu było czyściutko, będę musiał się przyczaić i wyśledzić tego czyściciela.

W połowie tygodnia zapowiedział się z wizytą kumpel i poprosił mnie bym wyszukał dla niego dobrą miejscówkę, gdzie będzie miał szansę dobrze połowić. Byłem zmuszony dokładnie zbadać nową górkę i jej najbliższe okolice. Z północnej strony namierzyłem ostry spad, schodzący na dwanaście metrów głębokości, gdzie brań okoni nie było prawie wcale, w przeciwieństwie do południowych łagodnych stoków, gdzie wiecznie kręciła się drobnica, ale było płycej. Z północnej strony łowiłem bardzo rzadko i teraz postanowiłem to zmienić. Mimo, że wyniki były zerowe, uparcie zmieniałem przynęty i biczowałem wodę na różnych jej wysokościach. Po trzech bezowocnych godzinach założyłem ,na piętnastogramową główkę, duże kopyto Relaxa.

Położyłem je na dnie, ostro poderwałem i aż się wystraszyłem kiedy kij momentalnie wygiął się w pałąk. Nawet nie zdążyłem wykonać porządnego zacięcia, hamulec cały czas piszczał, a ryba robiła co chciała. Dobrze, że było tu głęboko i bez zaczepów, nie powinienem mieć większych problemów z holem, chociaż ręka już zaczęła mnie boleć z wysiłku. Szczupak poszalał jeszcze z pięć minut, potem uspokoił się i grzecznie wpłynął do podbieraka. Byłem trochę rozczarowany, bo myślałem, po tak zaciętej walce, że będzie większy, ważył sześć kilogramów, przy długości 95 centymetrów. Porzucałem jeszcze godzinkę, z południowej strony podwodnego wzniesienia, za okoniami, a potem spłynąłem na obiad. Na dzisiaj skończyłem z wędkowaniem, obrałem ryby, a łeb od szczupaka powiesiłem na wyższej gałęzi krzaka, rosnącego przy kładce, by pokazać koledze jakie tu łowię okazy. Pozostałości po okoniach położyłem w jednym miejscu, to być może sprzątające zwierzątko nie zainteresuje się, wysoko powieszonym, łbem.

Po obiedzie popływałem łódką dla relaksu, ale przede wszystkich, chciałem zobaczyć z bliska wyskakujące tołpygi. Było ciepło i bezwietrznie. Po jakimś czasie zaczął się ich codzienny rytuał, ale dwieście metrów ode mnie, tak że nie za bardzo mogłem przyjrzeć się tej fascynującej scenerii. Zbliżyłem się bardziej do stada, lecz i tak nic nie zobaczyłem, bo już wywalały się na środku jeziora. Myślałem, że na pewno widzą cień łódki i dlatego nie mogę ich podejść. Dałem sobie spokój, wpłynąłem w zaciszną zatoczkę i rozkoszowałem się widokiem zachodzącego słońca. Zastanawiałem się dlaczego na tym jeziorze jest tak mało ptaków wodnych, skoro małych rybak jest pod dostatkiem.

Na całym akwenie doliczyłem się jedynie jednej pary perkozów i rodziny łabędzi. Coś nagle zburzyło spokojną jak lustro wodę, patrzę i oczom nie wierzę. Stado około trzydziestu wielkich tołpyg przedefilowało dziesięć metrów od łajby, nic sobie nie robiąc z mojego widoku. Plułem sobie w brodę, że nie zabrałem aparatu fotograficznego, a żona, jeszcze w domu, namawiała mnie do jego wzięcia. Jeszcze przez jakiś czas siedziałem zauroczony wcześniejszym widokiem, a później popłynąłem do obozu, wcześniej położyć się spać, bo jutro, skoro świt, miał zjawić się kolega. Zaczęło się już ściemniać, lecz gdy po cichutku wiosłowałem w kierunku pomostu, zauważyłem wydrę jedzącą resztki po rybach. No, to już zagadka się wyjaśniła, całe szczęście, że nie zjadła mojego trofeum wiszącego na gałęzi.

W nocy było chłodno, wlazłem do śpiwora, a spałem oczywiście w swojej Skodzie. Tylną ławę, jeszcze w domu, odkręciłem i została w piwnicy, przednie siedzenie, od pasażera, rozłożyłem, a wszystko wyrównałem kocami. Spanie było idealne, mogłem nawet , bez obaw przed komarami, otworzyć okna, bo pozakładałem na nie siateczki, przez które nic nie miało prawa się przecisnąć. Samochód ustawiłem tyłem do jeziora tak, bym, przez przednią szybę, mógł widzieć drogę i co się na niej dzieje. Parę lat wcześniej trochę się bałem takiego samotnego spania w lesie, ale teraz mi to przeszło, tym bardziej, że na udzie czułem swój pistolet gazowy, na który miałem pozwolenie z Komendy Wojewódzkiej Policji, po zdaniu specjalnego egzaminu.

Wczesnym rankiem, kiedy byłem pogrążony w najmocniejszym śnie, usłyszałem lekkie pukanie w przednią szybę. To na pewno przyjechał Marek i mnie delikatnie budzi. Otwarłem oczy i zastygłem z przerażenia, gdyż przed sobą ujrzałem wielkie rogi. Czy ja jeszcze śpię i mam diabelski sen, uszczypnąłem się, ale obraz nie znikał. Teraz, mimo szarówki, widziałem już lepiej, potężny jeleń stał przed maską auta i przyglądał mi się z zaciekawieniem. Jak zrobię jakiś gwałtowny ruch, to może mnie zaatakować, nie bardzo wiedziałem jak zareagować, więc siedziałem bez najmniejszego ruchu i modliłem się w duchu, żeby sobie poszedł. Czekałem na jego posunięcie, lecz niezbyt długo, bo za chwilę rogacz się odwrócił i dostojnie odszedł, w tylko sobie znanym kierunku. Dosłownie, za minutę, na polanę wjechał kolega, swoim Fiacikiem.

Coś taki wystraszony, człowieka nie widziałeś ? Wiesz, już ponad tydzień nikogo, ale przed chwilą był tu w odwiedzinach ogromny jeleń, a wczoraj wydra. A białych myszek nie było, przyznaj się, ile wczoraj wypiłeś ? Trochę pożartowaliśmy, zjedliśmy śniadanko i z całym majdanem poszliśmy w stronę jeziora. Zaraz pokażę ci łeb od szczupaka, którego złowiłem wczoraj, ale gdzie on jest ? Ty naprawdę za długo siedzisz w tym lesie, jelenie wydry, łby od ryb, co jeszcze wymyślisz ? To ten przebrzydły zwierzak ściągnął go z gałęzi. Czemu tak brzydko o nim mówisz, przecież ładnie sprząta po tobie. Dobra, kończmy tą jałową rozmowę, płyńmy na górkę, jeszcze jej nie znasz, a ryby czekają.

Na miejscu powziąłem męską decyzję, że nastawię się tylko na duże ryby i będę spinningował na północnej stronie wzniesienia. Marek poszedł w moje ślady, ale po godzinnym, bezowocnym biczowaniu wody, odpuścił sobie i już interesowałygo tylko południowe stoki, ponieważ miał brania okoni. Ja postąpiłem wręcz przeciwnie, albo weźmie coś konkretnego, albo nic. Kolega męczył garbusy, a ja męczyłem się sam ze sobą, by nie pójść w jego ślady. Nie odpuszczałem, zmieniałem przynęty, teraz rzucałem dużym woblerem, który schodził na sześć metrów. To był strzał w dziesiątkę, a dokładniej w paszczę naprawdę dużego drapieżnika. Od razu odjechał na trzydzieści metrów, przez moment pomyślałem nawet, że zaczepiłem wielką tołpygę.

Marek zwinął swój spinning, przygotował podbierak i z zapartym tchem czekał, aż moja zdobycz się wynurzy. Był to jednak olbrzymi essox, bo nagle zaczął wypływać na powierzchnię. Co za spryciarz, na pewno chce postawić świecę, szybko włożyłem szczytówkę wędziska do wody, ale nic to nie dało. Wyskoczył pionowo w górę, potrząsnął parę razy łbem i już było po wszystkim. Dobrze, że nie zabrał woblera. Trochę się podłamałem, bo na oko ocenialiśmy go na jakieś czternaście kilogramów. Zakończyliśmy łowienie i udaliśmy się z powrotem do obozu.
Wędkarstwo to przecież też sport, przeciwnik musi mieć jakąś szansę na uratowanie życia.

Co prawda nierówna jest to walka, my życiem nie ryzykujemy, a bardzo przeżywamy, jak, szczególnie duża ryba, się uwolni. Moim zdaniem okazy powinniśmy wypuszczać. Tyle lat przechowały się w dzikim środowisku narażone na ataki innych drapieżników, ptaków, rybackich i kłusowniczych siat, haków, prądów i innych ludzkich wynalazków, by po ciężkim stresie związanym z ratowaniem siebie, na jakimś haczyku wędkarza, czy w oczku sieci, w końcu zginąć, nierzadko w męczarniach. Podoba mi się inicjatywa gospodarza największego, w naszej okolicy, jeziora Miedwie. Wprowadził on zakaz połowu szczupaka poza przedziałem - 50 do 90 centymetrów. Ile z takich metrówek będzie ikry, podejrzewam też, że potomstwo będzie na pewno mądrzejsze od tego, z mniejszych ikrzyc, które nie nabrały jeszcze doświadczenia i pozytywnych dla siebie instynktów.

Opinie (7)

użytkownik

Opowiadanie bardzo fajne. Trochę zazdroszczę Ci takich miejsc. Już nie raz próbowałem znaleść coś takiego,ale kończyło się prawie zawsze lepszym lub gorszym sasiedztwem! [2009-07-17 10:07]

użytkownik

Świetnie się czytało, tak jak Pan Longin - przyznaję się, zazdroszczę Panu takiej miejscówki, rybnej i spokojnej... Nie ma to jak miejsce, gdzie można na prawdę odpocząć od wszystkiego. Oczywiście 5. Pozdrawiam [2009-07-17 17:15]

spines21

sama esencja wędkarstwa,chciało by się tak połowić. jeżdziłem w takie odludne miejsca,czasami ciary przechodziły po plerach ,ale znowu tam wracałem. dobrze napisane-5 pozdr [2009-07-17 22:10]

hubi

Super takie coś trzeba przeżyć tego nie da się opisać odemnie5 i pozdrawiam. [2009-07-19 16:43]

ZAMOSCIANIN

Kolega przeżył bardzo fajną przygodę na łonie dzikiej natury, szczerze zazdroszczę *****. bardzo dobra kreska. I życzę powodzenia na kolejnych łowach właśnie z takim dreszczykiem bo chyba o to chodzi. [2010-07-17 08:08]

organista 2

Świetne opowiadanie, przygoda też fajowa ,no i kontakt z dzika naturą( jeszcze gdzieś można znaleźć taką dziką).*****.Pozdrawiam. [2010-07-23 11:35]

użytkownik

5 [2013-05-20 18:18]

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za komentarze Internautów.

Czytaj więcej

Co z tą przyduchą

'PRZYDUCHA' dziwna nazwa ale najwidoczniej istnieje, komentarze do niej i o…