Zwyczajny dzień
Mirosław Klimczak (Zander51)
2012-07-15
Po obiedzie ogarnia mnie senność, ale zasnąć nie mogę. Może przysnę przy jakimś powtórkowym serialu, ale nic z tego. „Licencja na wychowanie” to świetny serial, szkoda, że zdjęty z anteny. Tour de France też mnie nie usypia, ani Tour de Pologne. Jestem taki otępiały, wręcz „niedorobiony” jakiś. Z drugiej strony jak się teraz zdrzemnę, to co będę robił w nocy…
Jak to co, pojadę na ryby ! I zapewne zaliczę kolejne rozczarowanie. Woda jeśli już się podnosi, to nie na tyle, żebym sam łódkę zepchnął. Co za rok. Nie dość, że drapieżnika nie widać, to jeszcze łódki na wodę nie daję rady zepchnąć.
Zabieram poza spinami bata i feederka. Pierwsza część urlopu się kończy, przyjemnie się ochłodziło, aż chce się posiedzieć nad wodą.
Zazwyczaj wypływam około 2-giej w nocy. Wiem, że jeszcze ciemno, ale taki mam plan od kilku lat. Płynę sobie spokojnie pod granicę, prosto na Eldorado. Najwięcej sandaczy latem złowiłem przecież „bladym świtem” właśnie tam. Ale od trzech lat to już nie jest to samo bankowe łowisko. Jedno, czasem dwa brania, ale z „trójką” sandaczową wracałem często.
Płynę wolniutko wśród przerażających ciemności. Te ciemne chmury stale mi towarzyszą w tegorocznym lipcu. Coraz więcej przeciwdeszczowego majdanu zabieram na łódkę. A może znowu jakiś baldachim nad głowę wymyślić ? Zawsze może lunąć deszcz, bo burze „zrobiły” sobie na razie przerwę Woda opadła, więc odsłoniła niebezpieczne „rafy”. Muszę bardzo uważać, by nie nadziać się na jakiś konar i nie zerwać klina w śrubie.
Mam około 40 minut, zanim dopłynę do granicy Unii Europejskiej, więc mam czas na rozmyślania… Aż wzdycham jak sobie przypomnę te szaleństwa sprzed 5-10 lat na Eldorado… Kilka ataków w jednym rzucie. Jaki ja byłem „cienki Bolek” wtedy, by przepuszczać tyle brań…
Dojeżdżam do Stopek. Na końcu wioski jest nasza przystań i „wiszące” na brzegu łódki. Widzę światła za sobą. Dziwne, bo nikt za mną nie jechał. Szybko jadą. Ledwie zdążyłem wysiąść a tu już staje za mną Landrover. Teraz z bliska poznaję, to Straż Graniczna.
- Dzień dobry, przypomni mi pan swoje nazwisko.
- Mirosław Klimczak
- Aaa , prezes koła z Bartoszyc ?
- Tak
- To jak w tym roku sandacze ?
- Szczerze ? Jeszcze żadnego wymiarowego nie złowiłem
- Cieszę się, że trafiłem na pana. Koledzy mówili, że jak chcesz się dowiedzieć jak złowić sandacza w naszej Łynie, to pytaj tego prezesa z Bartoszyc. A ja zaczynam urlop od poniedziałku i chciałbym dzieciom w końcu pokazać tę rybę…
Przyznam się, że nie spodziewałem się takiej rozmowy ze Strażnikami Granicznymi. Co prawda nigdy z nimi konfliktu nie miałem, ale jechali za mną tak szybko. Poza tym nie zgłosiłem u nich swego pobytu, bo zapomniałem telefonu. Na szczęście jak widać, już mnie tam znają …
Oczywiście pogadaliśmy chwilę w miłej atmosferze. Młodzi, życzliwi. Pomogli mi zepchnąć łódkę na wodę, bo woda jeszcze bardziej opadła. I nie przeszkadzało im, że zapadali się w mule po cholewki…
Widzę, że nie ma łódki Marcina ( Grysia ), młodego kolegi z koła „Kleń”. Czyli wypłynął na nockę i zapewne nie sam, bo sam łódki by nie zepchnął. Wiem, gdzie biwakują. Przygotowali sobie wiosną trzy stanowiska na brzegu. Bale, palety, wykoszona trzcina, fachowa robota. W końcu spotkam się z nimi, bo lubię ich towarzystwo. Marcin mieszka kilka bloków ode mnie i często do mnie zachodzi. Wypijamy sobie kilka browarków przy pizzy galicyjskiej o rozmawiamy o rybach.. Niezwykle sympatyczny chłopak, w wieku moich uczniów ze Szkoły Podstawowej z Bezled. Ma talent do łowienia, szybko się uczy i nie żałuje grosza w przygotowania. Za moją namową pierwszy zaczął łowić batem w ich kole i „reformuje” towarzystwo.
Dopływam do „Dębów”. Widzę blask ogniska i świetliki. 6 sztuk, czyli jest ich trzech. Ciekawe, kto z nim jest, czyżby Wąski i Rumak jak zawsze ? No to mi „nie przepuszczą” i kielicha będę musiał z nimi zaliczyć…
Oczywiście obowiązkowo przybijam do brzegu, serdeczne przywitanie i niespodzianka. Nie ma Wąskiego i Rumaka. Jest za to vice- prezes ich koła Marcin ( Pycek ) i nieznany mi Boluś. Ech, szkoda, że ja takich chłopaków nie mam w swoim kole. Jeden telefon i przyjeżdżają, koszą, piłują, po prostu zrobią wszystko i nie spytają nawet o zwrot kasy za paliwo…
Po wspólnym wypiciu piwka płynę na Eldorado. Nic im nie brało jak do tej pory i są mocno rozczarowani. Umawiam się z Marcinem, że jak za trzy godziny nie wrócę, to popłynie po mnie. Silnik mi ostatnio „kasłał” i nie mam pewności, czy nie odmówi współpracy na dobre. A telefonu nie mam. Jakoś odpaliłem, ale za zakrętem postanowiłem wejść na najwyższe obroty , by się przepalił. No i zamilkł na dobre…I co teraz robić ? Mam tylko pagaja, woda płynie szybciej niż zazwyczaj. Jak będę miał zaczep przy spinningowaniu, to czeka mnie gehenna. No i wykrakałem. Trzeci rzut i zaczep. Dopłynąłem do zaczepu i szczęśliwie odstrzeliłem gumkę, ale spociłem się przy tym nieźle. No jak ma tak wyglądać polowanie na drapieżnika , to ja dziękuję…
Wpłynąłem w grążele. Bez przekonania rozkładam bata i feederka . Kilka kulek zanęty do wody, kukurydza na haki i czekam… Dobrze wiem, że nie będzie brań od zaraz, bo w tym miejscu nikt nie łowił. Ryba musi mieć czas podejść do zanęty. To przecież rzeka… Zachciało mi się płynąć na Eldorado, zamiast rozebrać gaźnik w silniku…Nie minęło pół godziny a widzę łódkę Marcina. Mówi, że coś go tchnęło i popłynął za mną dużo wcześniej niż ustaliliśmy. Dobry chłopak…
A na brzegu u nich pełna Ameryka. Wielki baldachim na głowami, ognisko, grill, fotele wędkarskie i suto zastawiony stolik. Szyneczka, kiełbaski, karkówka, boczek.
Młodzi chłopcy a już umieją się bawić i czerpać radość z życia… No jak jest z nami Mirek, to pewnie wrócimy w niedzielę…
Oczywiście nie miałem takich planów, bo jak płynę łódką, to żadnego piwa, ale skoro silnik nawalił, to wezmą mnie na hol. Czyli można pobyć „na urlopie”. A jak będą mogli, to i przywitają Henryka58, bo im zapowiedziałem, że się do mnie wybiera… Łowić mi się nie chciało białej ryby w tak przyjemnym towarzystwie i warunkach „wypoczynkowych”, ale kilka kilogramów złowiliśmy Bolusiowi, bo najmłodszy.
Na przystani spotkaliśmy grupę rowerzystów z Olsztyna w bardzo „zróżnicowanym” wieku. Był pan 67 – lat, który był emerytowanym maszynistą. Wspomnieliśmy sobie wspólnych znajomych i czasy na kolei z okresu stanu wojennego. Mały ten świat. Ciekawi ludzie. Mają takie stowarzyszenie cykliczne. Wynajmują wagon w pociągu, jadą w jakąś okolicę a potem rowerkami…
Po chwili przyjechał ojciec Marcina z zięciem. Zabrali nas i nasze auta na dwie tury. A my z Grysiem smakowaliśmy przy piwku farsz do prosiaczka, którego ojciec Grysia właśnie przygotowywał klientowi ( jest masarzem ). Znalazł się kolega, który z żoną zabrał nas i moje auto do Bartoszyc. Życzliwi ludzie z życzliwego małego miasteczka. Skończyliśmy dzień u Rumaka. Doszedł także i Wąski. Oczekiwaliśmy na walkę Haya z Chisorą, pizza zamówiona a tu mnie i Grysia ogarnęła senność. Ledwie doszliśmy do taxi. Obudziłem się w nocy. Odpaliłem kompa i od razu na Onet. Już wiem, że wygrał Haye w piątej rundzie. Otwieram lodówkę a tam z 10 piw. Jak one tu weszły ?...
Spędziłem z kolegami fajny dzień nad wodą. Ot, taki zwyczajny dzień…Czy na pewno taki zwyczajny ? Trudno żyć bez życzliwych ludzi i przyjaciół, którzy cię cenią, mają dla ciebie szacunek i pomogą w każdej sprawie, mimo, że młodzi i z innego koła. Warto być życzliwym, zdradzać swoje tajemnice i pomagać innym w wędkarskim rozwoju. Na pewno na tym się nie traci...