Wtorek 3 maja, ok 14:00 - ostatni dzień długiego weekendu. Pogoda niezbyt ciekawa - zachmurzenie zapowiadało rychłą niepogodę. Dlaczego właśnie ten dzień i ta pora? Nie wiem.
Trudny dojazd na miejsce. Chwila marszu i już byliśmy na wale p.p. kanału Wisły. Kilku wędkarzy zziębniętych czekało na drgnięcie "gruntówki". Zaczęliśmy od spławika. Niestety Pinki nie zachęciły żadnej rybki. Dwie godziny bez brania do tego spadł spodziewany deszcz. Koledzy zebrali sprzęt, pożegnali się i po krótkiej chwili zostaliśmy sami z myślą, że nie był to ani udany pomysł i dzień na wędkowanie.
Kolega postanowił jeszcze dla treningu pobiczować wodę. Jedyne co mieliśmy to - uwaga - ciężka blacha - 50g. Ze względu na wagę rzuty były dalekie. Bez większego skupienia wykonał ich kilka - bez efektu.
Postanowiłem i ja spróbować. Pierwszy rzut poszybował poza połowę. Nie miałem doczynienia z tą blachą, więc prowadziłem ją spokojnie, modulując przy tym szybkość zwijania. Drugi rzut równie daleki. Przynętę prowadziłem ukośnie do brzegu ok. 45 stopni. Po kilku sekundach czuję opór. Odruchowo zaciągnąłem. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to zaczepienie. Zero ruchu, więc próbuje odhaczać. Zwijam, popuszczam, bez efektu. I nagle osłupiały stwierdziłem, że hamulec wyje jak oszalały, wędka chce wyskoczyć z ręki i pomknąć za... no właśnie za czym?
Po 10 min walki z "Behemotem" wreszcie ujrzałem zmęczoną rybę. Prawie pod drugim brzegiem położyła się na wodzie i pokazała płetwy piersiowe. Wielkie jak u foki! Pomyślałem, że na ten sprzęt takiej sztuki chyba nie wyciągnę. Ale powalczyć trzeba! Nurkowała bardzo szybko i głęboko. Na przemian raz z prądem raz pod prąd. Pięć razy ściągałem ją do brzegu, ale po krótkim odpoczynku Ryba wracała na środek. 30 minuta. Jak się okazało nie tylko ja byłem zmęczony tą zabawą. W końcu szóste podprowadzenie do brzegu - może wreszcie zabierzemy się do wyciągania zdobyczy na brzeg? Ryba powoli i z oporami zbliżała się. Wciąż nie wiedziałem z "kim mam mam przyjemność". W końcu w odległości ok 2-3 m ujrzałem potężną tylną płetwę i stopniowo wynurzającą się sylwetkę ryby. Tołpyga!. Prawdziwy gigant! No tak, ryba złowiona i przygotowana do wyciągnięcia, ale jak do tego podejść? Deszcz się nasilał. Do tej pory solidnie rozmoczył zejście do wody, a do tego ostro schodząca głębia. "Nie wyciągniemy jej" - zawołałem. "Nie?! - odparował podekscytowany i wciąż dopingujący mnie kolega. Nie minęła chwila i już był po pachy w wodzie. Kolos ślizgał się nieprzeciętnie. W końcu poproszony o pomoc wskoczyłem z wędką po uda do wody. Tosia bo tak ją później nazwałem miała już dość zabawy w odpływanie od brzegu i czekała na wyciągnięcie. Ja chwyciłem za skrzela, kolega asekurował podciągając delikatnie za tulów. "Ślizgiem" wyciągnęliśmy zdobycz na brzeg. Staliśmy osłupiali i z niedowierzaniem podziwialiśmy sztukę.
Warzenie pokazało 30 kg, mierzenie wykazało 115 cm. Mój życiowy rekord!
Zapraszam serdecznie do obejrzenia galerii. Fotki i film ze względu na niepogodę oceniam na 7/10, ale mimo wszystko uważam, że warto!
Zobacz komentarze (2)
skomentuj ten artykuł