
witam ponownie;)
chciałbym opowiedzieć pewną niewiarygodna przygodę która zdążyła się parę dobrych lat temu.
Zaprosiłem z bratem na weekend naszego wspólnego kolegę z Jaworzna
Wolna sobota ..wiadomo ognisko kiełbaski ,zimny browarek;)
Przy kolejnym piwku doszliśmy wszyscy do wniosku zęby skoczyć rano na ryby na pobliska rzekę skawe
Zachodząc w dol zeki spiningowalismy sobie bez większych efektów...jakiś okonek,mały klenik
Przy kolejnym rzucie poczułem opór...no nie znowu zaczep
niestety musiałem pożegnać się z moim białym salmiaczkiem..;(..
rzeka w tym miejscu miała ok 1.5-2 m głębokości i dość silny nurt wiec wejście i odczepienie nie wchodziło w grę.( z reguły zawsze starałem się w porze letniej odczepiać przynęty ze względu na zbyt niski budżet )
Połaziliśmy jeszcze trochę i w końcu trzeba było wracać powoli do domu zjeść coś i odprowadzić Tomka na PKS.Kumpel poprosił mnie żebym mu dal wędkę porzuca trochę w drodze powrotnej,wiec myślę sobie a co mi tam...możne złapie parę okonków -będzie miał ubaw
po jakim czasie i którymś z kolei okoniu na 10 cm kolega mówi ze coś ciągnie ale nie rybę...jakiś patyk czy coś.Zdziwienie na naszych twarzach było niewiarygodne jak zobaczyliśmy MOJEGO zerwanego parędziesiąt minut wcześniej woblera.Zahaczony był za kolko łącznikowe...masakra
99% ludzi czytający ten wpis uzna to za wymysł-sam bym tak myślał gdybym nie był tego naocznym świadkiem.Jaka jest szansa rzucenia w to samo miejsce w rzece o szer. ok 10-15 m i wyłowienie zerwanej przynęty?,przypuszczam ze prędzej człowiek trafił by szóstkę w totka.Do dzisiaj jak sie spotykamy wspominamy ten fakt...kolega zawsze powtarza -przecież to było niemożliwe:)
pozdrawiam
Autor tekstu: lukasz lelek