
Rok pełen niespodzianek... - zdjęcia, foto - 2 zdjęć
Wędkarstwo, podobnie jak większość innych dyscyplin zarówno sportowych jak i czysto rekreacyjnych, wymaga od nas pełnego, teoretycznego przygotowania (dotyczy to głównie początkujących wędkarzy). Oczywistym jest, że zanim wybierzemy się nad wodę, zmuszeni jesteśmy spędzić wiele godzin na studiowaniu prasy i wszelkiego rodzaju poradników. Dopiero tak „oświeceni” możemy udać się do sklepu i dokonać odpowiednich zakupów.
Podobnie jest z wyborem odpowiedniego, dla gatunku na który się nastawiamy łowiska. Każdy z nas ma swoje ulubione i bankowe miejscówki, o których informuję i to często niechętnie tylko najbliższych towarzyszy wędkarskich wypraw. Na pewno nie raz mieliście okazję usłyszeć w słuchawce telefonu „stary znalazłem super miejsce, szykuj się na jutro”… Taka informacja zwykle połączona jest z natychmiastowym uwolnieniem euforii, oraz adrenaliny, a w wyobraźni przenosimy się na to „cudowne miejsce” niemalże natychmiast. Nieważne jest że nigdy tam nie byliśmy, a jeśli już to tylko kilka razy i nie widzieliśmy tych wszystkich okazów czających się pod powierzchnią. Istotne jest tylko to żeby dotrzeć tam jak najszybciej i zabrać ze sobą całą armadę sprzętu, bo przecież na tak „rybnym” łowisku wszystko może się przydać…
Często, jednak dopracowane niemalże w każdym szczególe wyprawa okazuje się totalnym niewypałem, a nasz towarzysz stara się nas pocieszyć nieukrywanym zaskoczeniem, co z reguły irytuje, przynajmniej mnie jeszcze bardziej. Osobiście w takich wypadkach najczęściej pakuję wszystkie bambetle i korzystając z resztki czasu przeznaczonego w tym dniu na wędkowanie udaję się w pośpiechu na nieco bardziej znane mi i lubiane łowisko.
Czasem jednak, z nie znanych mi powodów decyduje się na miejsce, którego wybór jest do tego stopnia irracjonalny, że najczęściej zostaję na nim zupełnie sam, a mój nastawiony do tej pory pozytywnie kolega pukając się w czoło żegna mnie ironicznym „powodzenia i połamania”. Prawdopodobnie znaczny wpływ na tak beznadziejną z pozoru decyzję ma moje totalne zrezygnowanie i zmęczenie. Wychodząc z założenia iż gorzej być nie może, a lepiej tym bardziej, rozkładam ponownie cały arsenał dla zaspokojenia tlącej się jeszcze gdzieś w środku nadziei, która prawie zawsze kończy się tym samym, czyli decyzją o szybkim powrocie do domu…
Tego typu wyprawy z reguły nie zostają w naszej pamięci, na długo. Traumatyczne wręcz wspomnienie zostaje bardzo szybko wyparte, chyba że…
No właśnie… Chyba, że zdarzy się coś tak niespodziewanego i niesamowitego zarazem, że jedyną myślą, której uda się przebić się przez ścianę szoku będzie „czy to aby na pewno dzieję się naprawdę? A może zmęczony i zrezygnowany, po prostu zasnąłem i to co się dzieję to tylko sen? ”
Wiadomo, takie sytuację nad wodą zdarzają się bardzo rzadko, ale jeśli już to pozostają w naszej pamięci na długie lata i stanowią doskonały materiał, aby się pochwalić i zdobyć zaszczytne pierwsze miejsce wśród towarzyszących nam przy ognisku, bądź podczas grillowania „bardów”…
Sięgając wstecz, doskonale pamiętam kilka takich wypraw, pełnych zaskakujących zdarzeń i zakończonych niesamowitymi efektami. Mimo to jednak, najbardziej w pamięci utkwiły mi tylko dwie, które co ciekawe miały miejsce niemalże jedna po drugiej, w tym samym roku.
Było to kilka dobrych lat temu, dokładnie w 2006 roku. Wspominam go dosyć dobrze, nie tylko z racji owych niesamowitych wypadów, ale również z całej masy innych dosyć ciekawych zdarzeń, które niech pozostaną moją słodką tajemnicą…
I.
Zgodnie z majową tradycją, wraz z moim towarzyszem niemalże większości wędkarskich wypraw postanowiliśmy wybrać się z żywcówkami na cętkowanego rozbójnika. Duże, niezbyt głębokie jezioro było jego bankową miejscówką od zawsze. Osobiście nigdy nie byłem do niej przekonany, ale z racji braku innej możliwości, ostatecznie się zdecydowałem…
Brzegi porośnięte trzciną, unoszące się na wodzie grążele, oraz fontanny uciekającej drobnicy obudziły we mnie nadzieję , że tym razem łowisko obdarzy nas wspaniałymi emocjami i pozwoli cieszyć się ogromnymi okazami na które liczyliśmy od samego początku wiosny.
Lekki, zachodni wiatr, zachmurzone niebo i dość niska temperatura jak na tę porę roku sprawiła że oczami wyobraźni zaczęliśmy dostrzegać znikające spławiki, zwiastujące ataki tylko i wyłącznie samych metrówek…
W pierwszej kolejności postanowiliśmy złapać kilka płoci, co nie sprawiło nam większego problemu. Pięknie wybarwione i w doskonałej kondycji idealnie nadawały się na szczupakową przynętę, dlatego też bardzo szybko powędrowały w upatrzone wcześniej oczka między grążelami rosnącymi przy samym trzcinowisku. Mój pewny swego towarzysz rozłożył podbierak, po czym wygodnie rozsiedliśmy się w fotelach oczekując na brania.
Przez kilka dobrych godzin niestety nie doczekaliśmy chociażby jednego przynurzenia spławika. Nawet same płotki nie wykazywały zbytniej chęci do ratowania swojego życia i schowawszy się gdzieś w zaczepie oczekiwały na gest łaski.
Szalę goryczy przelał drugi z koli zerwany zestaw po którym zdecydowałem się spakować sprzęt i udać w drogę powrotną do domu. Płocie, które zostały postanowiliśmy zabrać ze sobą, gdyż stwierdziliśmy że będą doskonałym uzupełnieniem rybostanu mojego przydomowego oczka. Wracając musieliśmy przeprawić się małą kładką przez rzekę. Kiedy tylko stanęliśmy na pierwszej mocno zbutwiałej desce kątem oka dostrzegłem, dość dobrze znane mi starorzecze. Niegdyś doskonałe łowisko, przez wiele lat zarosło i uległo znacznemu zamuleniu przez co stało się niedostępne dla wędkarzy. Kompletnie pozbawione życia „bagienko” zdecydowanie odstraszało swoim wyglądem, nie tylko wyżej wymienionych amatorów „moczenia kijka”, ale również wszelkiego rodzaju ptactwo wodne.
Mimo tego spora część mnie postanowiła zadecydować za nas obu i dlatego też po krótkiej chwili znaleźliśmy się nad brzegiem tego z pozoru mało atrakcyjnego łowiska.
Uśmiechając się ironicznie i żartując jakie to okazy czekają na naszą przynętę pierwszy umieściłem zestaw wodzie. Nie mogę tego nazwać rzutem, gdyż spławik znalazł się niemalże pod moimi stopami, w miejscu gdzie było może 0,5m wody. Było to jedno z niewielu miejsc wolnych od roślinności, dlatego też wybór był dość mocno ograniczony.
Dosłownie nie minęła nawet minuta kiedy „bojka” zniknęła pod wodą… zszokowany zdążyłem otworzyć kabłąk kołowrotka, aby pozwolić rybie na swobodną wędrówkę, która skończyła się równie szybko jak się zaczęła. Dałem szczupakowi chwilę po czym zaciąłem. To co nastąpiło po umieszczeniu kotwicy w pysku drapieżnika przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Po dość znacznym i silnym odjeździe, szczupak postanowił pokazać nam kto tu rządzi i majestatycznie wyskoczył potrząsając łbem. Na oko oceniam go na ok. 70 – 80 cm i dobre 4 kg wagi.
Niestety walczącej o życie rybie udało się oswobodzić i szybko zniknęła w dywanie z moczarki kanadyjskiej. Z trudem zdołałem odpalić drżącymi dłońmi papierosa, który jak miałem nadzieję zdoła uspokoić nagły przypływ adrenaliny. Jak się jednak po chwili okazało zabieg ten był zbyteczny, ponieważ to niepozorne miejsce miało dla nas w zanadrzu jeszcze kilka niespodzianek.
Szybko założyłem kolejną płotkę i zarzuciłem niemalże w to samo miejsce, z tym że tym razem na branie czekałem „nieco dłużej”, bo przeszło 5 minut !!! Dokończyłem papierosa, po czym zaciąłem. Szczupak chociaż mniejszy walczył dzielnie. Zgubił go niestety skok w przybrzeżne zawady, z których wyjęcie go nie stanowiło żadnego problemu. Na brzegu okazało się że ma 58 cm i ok. 1,5 kg wagi. W nagrodę za wspaniałe emocję szybko wrócił do wody. Zadowoleni postanowiliśmy rozłożyć fotele i wykorzystać resztę płotek. Po ok. 30 minutach spławik mojego kolegi nagle podskoczył i powoli znikł w roślinności. Po krótkim, ale równie emocjonującym holu na brzegu wylądował 50 centymetrowy szczupaczek, który również szybko odzyskał wolność.
Trwająca ponad godzinę cisza zmusiła nas do zmiany stanowiska. Znalezienie nowego i w miarę wolnego od roślinności miejsca zajęła nam sporo czasu, ale mimo to postanowiliśmy spróbować szczęścia w małym oczku tuż przy samych trzcinach. Znajdująca się na ok. 0,5m gruncie płotka dziarsko penetrowała granice czystej wody, podczas gdy ja wraz z Dominikiem oddawaliśmy się teoretyzowaniu mającym na celu wyjaśnienie skąd? Jak? Dlaczego? Naszą kontemplację przerwało nagłe zniknięcie spławika. Kątem oka dostrzegłem go jakieś 0,5 pod wodą, a na powierzchni ukazała się ogromna czerwona płetwa. To co wtedy poczułem jest nie do opisania! Stojąc nad wędką i obserwując znikającą ze szpuli kołowrotka żyłkę czułem jak nogi robią mi się miękkie, a serce zaczyna dosłownie wyrywać się z piersi. Zacięcie potwierdziło tylko oczywisty fakt, że na drugim końcu wędki znajduję się prawdziwy potwór. Napięta do granic wytrzymałości „dwudziestka piątka” cięła łodygi grążeli niczym żyletka. Szczupak najwyraźniej nic sobie z tego nie robił i kontynuował dalszą wędrówkę w stronę zalegających na dnie gałęzi. Widząc to, uśpiony nieco monotonną grą hamulca szybko go dokręciłem wiedząc że nie mogę pozwolić aby ryba weszła w zawadę. Niestety siłowa próba zatrzymania torpedy zakończyła się totalną porażką. Napięta do granic możliwości linka poluzowała się, a głośny plusk na jej końcu tylko potwierdził zwycięstwo mojego przeciwnika. Jak się po chwili okazało, nie wytrzymała agrafka na której zapięta była kotwica. Chociaż z pozoru solidna, wygięła się prawie o 180 stopni!
Po tak mocnych i niespodziewanych doświadczeniach miałem dosyć i powoli dochodząc do siebie zacząłem zwijać sprzęt. Wracając do domu kłóciliśmy się, jak duży mógł być mój okaz i skąd wziął się w tak małym i płytkim zbiorniku, które pomimo że znajduję się blisko rzeki nie ma z nią żadnego połączenia.
Wielokrotne, późniejsze próby przechytrzenia tej przebiegłej sztuki zakończyły się niestety porażką, a co więcej nigdy już nie udało mi się złowić nawet jednej wymiarowej ryby! Dopiero dwa lata później ojciec mojego kolegi złowił w tym miejscu prawie metrowego i blisko 6 kg szczupaka, ale podobnie jak my nigdy już tego sukcesu nie udało mu się powtórzyć. Nawet dzisiaj często odwiedzam to miejsce, ale oprócz kilku pistoletów nic większego nie chciało się ze mną zmierzyć, a szkoda bo być może tym razem to ja mógłbym pokazać kto tu tak naprawdę rządzi…
II.
Kilka miesięcy poźniej, pewnego sierpniowego wieczoru obudził mnie telefon od Dominika. W słuchawce usłyszałem standardowe: - byłem dzisiaj i biorą, ładne płocie, leszcze i jazie… Dobrze znałem ten odcinek rzeki i doskonale wiedziałem, że ciężko jest na nim wydłubać coś konkretnego. Odwiedzałem go wielokrotnie, ale moimi jedynymi zdobyczami były zwykle maleńkie płoteczki, okonki i kiełbie. Sceptycznie nastawiony przystałem na jego propozycję i nazajutrz z samego rana stawiliśmy się na miejscu.
Wąski odcinek rzeki z nieco szybszym nurtem i mało urozmaiconym, piaszczystym dnem, nie nastawiał pozytywnie. Wręcz przeciwnie! Gdzieniegdzie tylko widać było oczkujące uklejki, a tuż pod nimi ławice małych płoteczek. Uzbrojony tradycyjnie „po zęby” przygotowałem zanętę i rozpocząłem nęcenie. Kilka małych kulek i garści pinki powędrowało w mały przybrzeżny dołek. Delikatny zestaw spławikowy umieściłem na granicy nurtu i spokojnej wody. Po kilku godzinach zabawy z drobiem przez duże „D” i kombinowaniu z przynętą na moim haczyku zameldował się ok. 25cm jazik. W tym momencie moja cierpliwość się skończyła! Nie pytając o zdanie mojego towarzysza, który podobnie jak ja miał dosyć zabawy z uklejkami i okonkami, rozpocząłem mozolne pakowanie całego majdanu, a myślami byłem już w domu gdzie czekał na mnie ciepły obiadek. Zachmurzone niebo i dość duża wilgotność w powietrzu zwiastowała nadchodzącą burzę, dlatego też jak najszybciej chciałem znaleźć się jak najdalej od niebezpiecznej, otwartej przestrzeni.
Kompletnie zrezygnowani i delikatnie mówiąc zdenerwowani wracaliśmy do domu jednocześnie kłócąc się o to jak można było zmarnować tyle czasu, zamiast odwiedzić miejsce w którym szansa na złapanie czegoś konkretniejszego była znacznie większa. Kiedy przechodziliśmy przez położone z dala od rzeki tory kolejowe naszym oczom ukazała się mała, mocno zarośnięta grążelami sadzawka. Miejsce to chociaż nam dobrze znane zawsze zadziwiało nas swoim pięknem i urokiem.
Niejednokrotnie słyszeliśmy opowieści w których to mój ojciec twierdził że trzydzieści lat wstecz można było w niej złowić ładnego lina i karasia. Niestety przez ten czas oczko było traktowane jak wysypisko śmieci. Można w nim było znaleźć niemalże całą tablicę Mendelejewa. Bańki z olejem, karnistry po benzynie, zatopiony fiat 125p, puszki po różnej maści lakierach i farbach-często z zawartością sprawiły że miejsce to chociaż z pozoru piękne omijaliśmy zawsze szerokim łukiem. Owszem wracając niejednokrotnie z nad rzeki zdarzyło mi się spróbować szczęścia, ale nigdy nie doczekałem się nawet najmniejszego ruchu spławika, czy jakiego kolwiek uderzenia w sztuczną przynętę spinningową, a pływające na powierzchni łaty oleju i benzyny, oraz delikatnie mówiąc nieprzyjemny zapach świadczyły jednoznacznie jaki jest powód takiego stanu rzeczy.
Mimo wszystko coś mnie podkusiło, aby zostać chociażby po to żeby dokończyć, ciepłą jeszcze kawę, znajdującą się moim termosie. Spokojna i gładka tafla wody wydawała się nad wyraz czysta i wolna od wszelkich zanieczyszczeń. Mimo to jedyna oznaką życia w tym miejscu była para łabędzi majestatycznie i bez końca krążąca od jednego do drugiego brzegu sadzawki.
Po wstępnym wygruntowaniu łowiska i założeniu na haczyk średniej wielkości czerwonego robaczka, umieściłem zestaw na środku łowiska. Dominik, który głośno i jednoznacznie komentował moje poczynania złożył swoje wędzisko, nie chcąc tracić więcej nerwów.
Niesiony z minimalnym prądem spławik przepłynął kilka metrów, po czym nagle zatrzymał się i wyłożył na wodzie. Odruchowo zaciąłem i po krótkim holu na brzegu znalazł się ok. 15cm karasek srebrzysty. Nieco zdziwiony i zaskoczony zarzuciłem zestaw ponownie, tym razem jednak nieco bliżej brzegu, tuz na granicy pasa grążeli i czystej wody. Nieruchomy sygnalizator, po upływie zaledwie kilku minut lekko się przynurzył i powoli rozpoczął wędrówkę w stronę roślinności. Tym razem jednak nie był to mały Japończyk, a prawdziwy karpiowaty potwór! Udało mi się go odciągnąć od wszelkich zaczepów i podciągnąć do powierzchni. Naszym oczom ukazało się ok. 40 cm karasisko! Niestety zaniedbany wcześniej pęcełek na cieniutkim przyponie nie wytrzymał i rybka pomachała nam na dowidzenia ogromną płetwą ogonową. Zawiązanie nowego większego haczyka na znacznie grubszej żyłce przysporzyło mi nie lada trudności. Mocno drżące dłonie ledwo były w stanie utrzymać szpulkę z przyponówką, a co dopiero mówić o zawiązaniu mocnego i trwałego węzła. PO dłuższej chwili jednak zestaw ponownie wylądował w tym samym miejscu.
To co jednak miało się wydarzyć za chwilę przeszło moje najśmielsze oczekiwania! Japończyki i karasie brały jak w amoku i niemalże w każdym miejscu. Mniejsze niż 25 cm trafiały się raz na 10-15 rzutów, a największy którego udało się nam złowić miał 38 cm! Nawet Dominik początkowo zrezygnowany szybko rozłożył wędkę i wspólne mogliśmy się cieszyć z takiego obrotu sytuacji!
W sumie udało nam się złowić ok. 30 karasi w niespełna 2,5 godziny! Wszystkie zdrowe i w doskonałej kondycji wróciły z powrotem do swojego środowiska, a my zastanawialiśmy się jak to jest możliwe? Niemalże od początku przygody z wędką odwiedzaliśmy to miejsce i nigdy nie doczekaliśmy się nawet jednego najmniejszego brania ! Byliśmy w totalnym szoku, potęgowanym dodatkowo faktem, że nawet na typowych i znanych nam łowiskach nigdy nie mieliśmy aż takich efektów, a o rozmiarach naszych zdobyczy już nie wspomnę! Na nasze totalne zaskoczenie miała również wpływ informacja, którą otrzymaliśmy od pewnej osoby, która twierdziła że w dnie znajduje się pęknięta rura ściekowa, a cała jej zawartość swobodnie dostaję się do wody.
Wracając do domu przypomniała nam się sytuacja z majowej wyprawy na szczupaki. Obawialiśmy się, że z racji na fakt iż historia jak wiadomo lubi się powtarzać nigdy już nie powtórzymy tego sukcesu.
Jak bardzo się myliliśmy w tamtym momencie mieliśmy okazję przekonać się jeszcze nie raz. Niemalże przez cały sierpień, gdy tylko mieliśmy okazję odwiedzaliśmy naszą sadzawkę, a same efekty były niemalże identyczne. Często zdarzało się też, że ryba która zameldowała się na naszym zestawie była nie do zatrzymania i kończyła swoją ucieczkę w gęstwinie podwodnej roślinności… Co ciekawe największą rybą i jednocześnie ogromną niespodzianką, którą udało się mi wyjąć w tym bardzo trudnym technicznie łowisku był 50 cm leszcz! Warto również wspomnieć, że wieczorne wyprawy przyniosły nam kilka pięknych ponad 30cm płoci i wzdręg, oraz garbusów.
Niestety wszystko co piękne nie trwa wiecznie… Remont pobliskiej trakcji kolejowej wymusił zasypanie źródła które zasilało sadzawkę, przez co poziom wody znacznie się obniżył, powodując ogromny rozwój roślinności.
Dzisiaj oczko jest już praktycznie niedostępne przez cały rok. Będąc w tym roku kilka razy nad jego brzegami mogłem jedynie ze smutkiem patrzeć jak powoli umiera, budząc jedynie wspomnienia z pewnego i pięknego sierpnia…
Autor tekstu: Piotrek Czerwiński
![]() | u?ytkownik94767 |
---|---|
Bardzo dobrze opracowany tekst, ciekawa oprawa. Do tego piękne zdjęcia (zwłaszcza te karaski pospolite) i pouczające historie z morałem. Nie pozostaje nic innego niż zostawić ocenę 5 (2011-12-06 14:03) | |
![]() | marek-debicki |
Piękne i bogate opowiadanie. A już te złote karasie, jedne z naszych najpiękniejszych ryb są zabójcze. Gratuluję, pozdrawiam i *****pozostawiam. (2011-12-06 14:24) | |
![]() | Adam01 |
Nic dodać, nic ująć. ***** i pozdrawiam! (2011-12-06 18:32) | |
![]() | misiek123 |
Aby do wiosny. (2011-12-06 20:21) | |
![]() | rysiosz |
Brawo za wpis. ***** (2011-12-07 17:13) | |
![]() | amazur83 |
Świetny tekst. Też miałem takie miejsce i też już odeszło do lamusa (z małą pomocą sprzętu ciężkiego:( (2011-12-11 23:08) | |
![]() | tryfta |
Czytając twój tekst mam tylko nadzieję że nie odejdziemy do lamusa jak to łowisko.. (2011-12-13 22:03) | |
![]() | zbych51 |
Fajne opowiadanko, czytałem z przyjemnością i zaciekawieniem jednocześnie, czym autor mnie jeszcze zaskoczy - piąteczka (2011-12-14 20:34) | |
![]() | bonek18 |
Mnie też się podobało, Jak jest ciekawie napisany to nie przeszkadza że taki długi. :p 5 też daje (2011-12-15 00:42) | |
![]() | u?ytkownik77866 |
Bardzo dobrze zrobiony arykuł te karaśki podobaly mi sie najbardziej. (2011-12-28 23:24) | |
![]() | rybak2000 |
Super artykuł a takich karasków w życiu nie widziałem! Daje 5 bo nic innego się nie należy. (2012-01-18 21:33) | |
![]() | Lee001 |
Przepiękne te karasie, mam straszny sentyment do tych ryb to były moje pierwsze ryby jakie łowiłem. Szkoda że w mojej okolicy już nigdzie nie można ich spotkać. A nawet nieduży okaz dawał naprawdę wielką frajdę na delikatnej wędce. (2013-03-27 15:45) | |